search
REKLAMA
Felietony

Dlaczego filmowe SERIE I UNIWERSA NISZCZĄ kino

Parafrazując słynny mem, uważam, że filmowe uniwersa powinny zostać uregulowane.

Tomasz Raczkowski

1 kwietnia 2023

REKLAMA

Jedną z cech charakterystycznych współczesnego kina jest popularność różnego rodzaju serii i uniwersów filmowych. Nie chodzi mi tylko o tworzone „klasycznie”, poprzez powstawanie kolejnych sequeli i prequeli „filmowych seriali”, ale o wyraźną w ostatniej dekadzie z okładem tendencję do układania kolejnych tytułów w szersze cinematic universes na wzór tego, co zrobił pod kierownictwem Kevina Feigego Marvel pod skrzydłami Disneya. Regularnie możemy więc obserwować mniej lub bardziej poradne próby wystartowania epickich światów-opowieści, niemal co chwilę dostajemy jakąś formie rozszerzania tej czy innej historii, a coraz częściej pojawiają się filmy z definicji kręcone i promowane jako otwarcie większego zbioru. Pozornie to coś, z czego należy się tylko cieszyć – dostajemy coraz większą ofertę rozrywki i rzadko zdarza się niewykorzystanie potencjału ciekawej opowieści. Jednak moim zdaniem wszechobecna „serializacja” kina i parcie do tworzenia szerokich uniwersów to nie zaleta, a bolączka dzisiejszej kinematografii.

Hegemonia uniwersów

Na początek zarysujmy skalę zjawiska – trendsetterem w omawianej dziedzinie jest Disney, który od 2008 roku prowadzi wciąż najważniejsze filmowe uniwersum w postaci Marvel Cinematic Universe, a także przekształconą w kierunku tego formatu sagę Gwiezdnych Wojen. Sukces MCU i Disneya spowodował, że próbę jego skopiowania podjęło także Warner Bros. z konkurencyjnym zasobem DC Comics (obejmującym m.in. postaci Batmana i Supermana). Projekt DC Expanded Universe płodzony jest w bólach i z dość radykalnymi zmianami koncepcji co kilka lat – obecnie mamy do czynienia z kilkoma prędkościami DCEU, w którym powstają równolegle bardziej niezależne filmy i mocniej „usieciowione” filmy, jednak (tak czy inaczej) mamy tu do czynienia z raczej koordynowanym światem. Równie szarpany jest rozwój kontrolowanej przez Sony sagi X-Menów oraz części świata Spider-Mana, jednak tu też można dostrzec dążenie do sieci powiązanych produkcji.

Z Sony kwestia jest o tyle problematyczna, że interesy firmy kolidują często z projektami Marvela, jak również niejednoznacznymi prawami, co rodzi pewien chaos przy ogłaszaniu i percepcji kolejnych projektów. Podobne zamieszanie jest ostatnio udziałem mitologii Śródziemia, do którego prawa podzielone są między Warner Bros. i Amazona, równolegle rozwijających nowe projekty w tym uniwersum. Do tego wątku wrócę jeszcze w dalszej części tekstu, jednak tutaj już pojawia się pierwsza problematyczna kwestia, którą chcę zasygnalizować – zmonopolizowany przez gigakorporacje rynek kinowy rodzi dość dziwne z perspektywy widowni sytuacje, w których na skutek prawnych perypetii ta sama opowieść może na różnych odcinkach należeć do różnych podmiotów, z których każdy chce ją kapitalizować, co prowadzi do nie tyle urodzaju, ile nadmiaru konkurencyjnych (i bynajmniej w tym wypadku konkurencja nie prowadzi do płodnego rozwoju) franczyz. Kwestia filmowego oligopolu to temat na osoby tekst, ale zaznaczam ją tutaj, bo strukturalny kontekst branży filmowej jest ramą, z której wyrastają kolejne problematyczne kwestie związane z „uniwersalizacją” kina rozrywkowego.

Poza wspomnianymi już Marvelem, DC i Gwiezdnymi Wojnami mamy też rozwijane stopniowo w kierunku filmowych uniwersów Wizarding World (potocznie uniwersum Harry’ego Pottera), serie Jurassic World oraz Szybkich i wściekłych, cykl o Predatorze, świat Wiedźmina, serię Star Trek, a także horrorowe uniwersum Obecności Jamesa Wana. Ostatnio na scenę wkroczyło MonsterVerse (powiązane produkcje o Godzilli i King Kongu), a biorąc pod uwagę i tak wymagany reboot, można zastanawiać się, czy w kierunku uniwersum nie pójdzie też seria o Jamesie Bondzie. Mogliśmy także zobaczyć kilka spalonych projektów: DarkVerse (rozpoczęte i skończone rebootem Mumii), nową sagę o Królu Arturze pod kierunkiem Guya Ritchiego, nigdy niewystartowany świat Robin Hooda od Sony, nową serię Power Rangers (która czeka, zdaje się, na kolejny restart), crossover Facetów w czerni 21 Jump Street czy adaptację cyklu Mroczna wieża Stephena Kinga. O tego typu projektach pisał zresztą mój redakcyjny kolega.

Oprócz tego, o czym już wspomniałem, na horyzoncie rysuje się też nowa sieć produkcji Warner Bros. w świecie mitologii J.R.R. Tolkiena (obok istniejących już trylogii Władcy Pierścieni oraz Hobbita i serialowych Pierścieni Władzy Amazona), tu i ówdzie słychać o rozbudowywaniu Stranger Things o spin-offy, prawdopodobnie ostatniego słowa nie powiedziano także w zakresie sagi o Obcym, Dickowskim świecie Łowcy androidów czy cyklu Mad Max, a kto wie co czeka wykreowany przez Franka Herberta świat Diuny po epickiej ekranizacji Denisa Villeneuve’a (która może zresztą objąć więcej niż tylko dwuczęściową adaptację pierwszej książki). Patrząc na to, jak wiele zasobów lokowanych jest i najprawdopodobniej będzie przez najbliższe lata w rozbudowanych seriach, a także biorąc pod uwagę rozkład dochodów z box office’u, można powiedzieć bez dużej przesady, że filmowe uniwersa opanowały kino popularne.

Rozmywanie narracji

Po tym wstępie pora wytoczyć argumenty za tym, że „serializacja” czy „uniwersalizacja” popularnych produkcji filmowych to zjawisko szkodliwe – głównie dla nich samych (czy też raczej ich jakości). Po pierwsze, budowanie rozpiętej na kilka czy kilkanaście pozycji metanarracji wymusza określony sposób konstrukcji każdej z takich pomniejszych części. Usieciowione filmy czy seriale muszą oferować pewną pulę nawiązań, łączących je z innymi elementami większej układanki. Mogą to być krótkie występy „gościnne” postaci z wcześniejszych filmów, wpisywanie fabuły w rozplanowane na więcej tytułów narracje czy też pozornie nieznaczące zdarzenia, które będą zaczynem kolejnych linii narracyjnych. W perspektywie całego uniwersum może się to wydawać całkiem fajnym zabiegiem – otrzymujemy wachlarz powiązań, rozbudowujących konsekwentnie świat przedstawiony i wzbogacające pojedyncze opowieści o konteksty na wzór klasycznych mitologii. Tyle że to, co sprawdza się w skali makro, często zgrzyta w perspektywie mikro. Patrząc przekrojowo na uniwersum Marvela i Star Wars, można zachwycić się składaniem odległych elementów w większą całość, jednak nawet w tych relatywnie udanych przypadkach poszczególne filmy stają się miejscami przesycone łącznikami i odnośnikami, tracąc samodzielną wartość.

Najlepszym przykładem jest chyba Księga Boby Fetta, w której główny wątek i tytułowa postać de facto znika przy rozwijanym wątku mandaloriańskiego łowcy nagród Din Djarina i posługującego się Mocą Grogu. Spin-off Mandalorianina w efekcie jest zupełnie zbędny jako autonomiczna historia i nieprzystępny bez znajomości innych pozycji. Ten problem dotyka też wielu filmów Marvela, które są jedynie pretekstami dla kilku scen rozwijających większy wątek (często są to wręcz specjalne sceny po napisach), a indywidualne historie postaci wobec konieczności konstruowania wielkiego uniwersum schodzą na dalszy plan. Przymus utykania w scenariuszu elementów światotwórczych potrzebnych dla kolejnych filmów leży też u źródeł porażek uniwersum DC, a przetykanie głównej historii innymi, dużo szerszymi wątkami rozłożyło franczyzę Fantastycznych zwierząt w Wizarding World. W wielu przypadkach dążenie do kreowania dużego uniwersum odbija się więc negatywnie na jakości poszczególnych filmów, które zamiast dopracowania jako osobne projekty stają się wypuszczanym masowo odcinkiem kinowej serii, w których często, jak w Thorze: Miłości i gromie zaczyna nawet brakować czasu na odpowiednie doprowadzenie do końca fabuły samego filmu.

Powyższy zarzut można jednak wysunąć wobec filmów czy seriali faktycznie składających się na uniwersum. Jednak problem rozmywania narracji na użytek „serializacji” jest uwypuklony najbardziej w filmach, które nie doczekały się ostatecznie kolejnych rozszerzeń. Tutaj myślę przede wszystkim o Królu Arturze: Legendzie mieczaMumii Warcrafcie: Początku, czyli trzech filmach zaprojektowanych jako start nowej franczyzy, ale na tyle nieudanych (przede wszystkim finansowo), że szeroko zakrojone projekty ostatecznie upadły. Na skutek podprowadzania wątków pod kolejne części serii, Król Artur Ritchiego nie doczekał się praktycznie satysfakcjonującej konkluzji, bardziej otwierając ostatnim aktem ciekawe wątki, niż konkludując drogę bohatera na przestrzeni samego filmu. Na użytek kolejnych filmów pominięto też całkowicie poszczególne postacie czy motywy, sprawiając, że Król Artur, choć moim zdaniem całkiem udany realizacyjnie, jest bardziej filmowym półproduktem niż faktyczną propozycją rozrywki. Tak samo Warcraft, rozwadnia motywy, które mogłyby zostać spokojnie spuentowane w dwie godziny i zostawia widzów z pootwieranymi w samej końcówce nitkami, które prawdopodobnie nigdy nie zostaną rozwinięte. Mumia z Tomem Cruisem to z kolei już praktycznie wyłącznie korowód elementów, które mają być zaczynem większej całości, z niemal cynicznie pretekstową fabułą. Gdyby twórcy nie oglądali się co chwilę na horyzont budowania uniwersum, mogliby dać widzom bardziej klarowne i dopracowane filmy.

Wymuszana ciągłość

Tu przechodzę płynnie do drugiego z moich zarzutów, a mianowicie do usilnego wymuszania ciągłości, prowadzącego do przesytu. To tak naprawdę inne oblicze tego, o czym piszę powyżej. Chodzi o fakt, że mało która opowieść w ramach uniwersów pozostaje samodzielna i satysfakcjonująca bez szeregu wcześniejszych i kolejnych (tę lekcję zdaje się skądinąd w końcu odrabiać DC, rozwijając serie o Batmanie i Jokerze na zasadzie mocno odrębnych projektów). Większość z nas widziała zapewne wszystkie lub większość filmów Marvela, przynajmniej tych kluczowych dla fabuły uniwersum. Co jednak z tymi widzami, którzy chcieliby obejrzeć losowo jakiś film „ze środka”? Istnieje duże ryzyko, że odbiją się od gąszczu postaci i odniesień do wcześniejszych wydarzeń, a nawet jeśli nie, to żeby doczekać się rozwiązania historii, będą musieli oczekiwać kolejnych filmów – i to niekoniecznie z serii skoncentrowanej właśnie na interesujących ich w danym momencie postaciach. W efekcie zrozumienie i cieszenie się filmami wymaga nie jednego, ale wielu (czasem bardzo wielu) seansów. Samo budowanie obszernego świata i jego mitologii to jeszcze nic złego, ale zaczyna być problemem, jeśli znacząco obniża autonomiczną wartość poszczególnych części. Bo niestety taśmowo produkowane filmy filmowych uniwersów częściej są kalkulowanymi pod kątem większego zbioru produktami niż misternie przeplatanymi opowieściami jak u Tolkiena czy Herberta.

Całkiem nieźle z tym problemem radzi sobie uniwersum Obecności, złożone z lepszych lub gorszych, ale jednak solidnie skonstruowanych w domknięty sposób filmów. Jednak i ten świat cierpi ze względu na wymuszane continuum, stając się podatnym na obecne w przekrojowym oglądzie błędy chronologiczne, a w przypadku głównych postaci sztuczne zahamowanie rozwoju charakterologicznego. W obrębie zaproponowanej przez Wana konwencji klasycznego seansu grozy rodzą się wątpliwości co do przesadnej powtarzalności i czytelności demonicznych starć, które za każdym razem sprzedawane są jednak jako coś całkowicie szokującego. Oczywiście ocieram się już teraz o malkontenctwo, jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że ciągłość między różnymi elementami uniwersum często bardziej jednostkowym fabułom ciąży, niż je wzbogaca.

Problematyczna nawigacja

Tu z kolei wypływa na wierzch kwestia tego, że budowanie złożonej, wieloelementowej kreacji to dość trudne zadanie. Niestety, studia filmowe nie zawsze zdają sobie z tego sprawę i zaczynają traktować budowanie uniwersów jako zupełnie mechaniczny proces, bez należytej nawigacji, niekiedy wręcz konceptualizując główną historię w miarę kręcenia filmów. Ofiarą tego zjawiska padły przede wszystkim DCEU oraz Gwiezdne Wojny, zatrważające wręcz (jeśli spojrzymy na skalę inwestycji) brakiem spójnej koncepcji i „szyciem” na bieżąco kluczowych wątków. Podobnie jak w przypadku wcześniejszych zarzutów można by zrzucić to na nieudolność poszczególnych twórców czy podmiotów. Jednak to, że kiksy w konsekwencji zdarzeń, rozwoju postaci czy wręcz całych stawek i znaczeń filmowych sag zdarzają się dość regularnie, postrzegam jako problem systemowy, biorący się właśnie z nieco ślepego parcia do dużych narracji kosztem konkretnych obrazów. Rzutuje to na sukcesywne zmniejszanie się propozycji, które są po prostu filmami, a nie blokami składowymi rozbudowanych światów. Dochodzi przy tym do kuriozalnych sytuacji, takich jak niemal natychmiastowe remaki (vide: Suicide Squad) podyktowane pragnieniem utrzymania spójności czy też naprawieniem błędów – często wynikających właśnie z seryjności i zapatrzenia w większy obrazek przy ignorowaniu detalu.

Przy zagadnieniu problematycznej często koordynacji franczyz, niekiedy skutkującej po prostu kakofonią postaci i zdarzeń, wrócę do przykładu równolegle budowanych opowieści w tym samym świecie przez różne studia. Oczywiście problemem-matką będzie tu konstrukcja branży wokół kilku skupiających 99% zasobów korporacji, jednak wyrastanie z pokawałkowanych praw autorskich kilku konkurencyjnych i w zasadzie się kanibalizujących produkcji to w bezpośrednim rozkładzie pochodna samego zjawiska „uniwersalizacji”. W momencie kiedy każdy chce mieć analogiczną do trendsetterów markę rozpiętą na wiele produkcji, coraz większe jest ryzyko fiaska i coraz bardziej gwałtowne są próby kapitalizacji posiadanego materiału. Prowadzi to do przesycenia rynku długofalowymi projektami i zmęczeniem widzów, gubiących się w gąszczu makroopowieści, tym bardziej jeśli same w sobie są one niespójne i budowane chaotycznie na zasadzie szybkich skreśleń i nowych otwarć. W przesycie wielkimi narracjami i usieciowionymi fabułami upatrywałbym zresztą jednej z przyczyn, dla których tak pozytywnie odebrane zostało Wszystko wszędzie naraz – film oferujący równie bezpretensjonalną rozrywkę co duże uniwersa, ale zupełnie bez ciężaru szeroko zakrojonej sagi, wymuszającej „rozsmarowanie” historii na kilka epizodów, powtarzalne ustawianie łączników i nawigację między poszczególnymi segmentami, w której łatwo się zagubić.

Franczyzowe klatki

Trochę innego rzędu problemem jest, już bardziej z punktu widzenia odbiorców, mocne pouwiązywanie poszczególnych twórców i aktorów do konkretnych marek. Jeden z jeszcze niedawno najciekawszych współczesnych reżyserów – Taika Waititi od ładnych paru lat zajmuje się niemal wyłącznie projektami dla Disneya, co najwyżej przemycając swoją autorską wrażliwość w ramach konwencji superbohaterskiej, zamiast kreować nowe, odrębne wizje. Laureatka Oscara Chloé Zhao została wyrwana z nurtu indie i wrzucona do chyba przerastającego ją na tym etapie projektu Eternals, a James Wan czy Sam Raimi jednak marnują swoją smykałkę do grozy na planach Aquamana czy Dr. Strange’a.

Wielkie franczyzy, wysysając środki z branży, uwiązują ciekawych twórców, pośrednio blokując w ten sposób ciekawsze projekty filmowe, nierzadko wystawiając ich także na ryzyko przetrącenia kariery dużo bardziej spektakularną w przypadku multiwersów wpadką. Z drugiej strony, umocowany kontraktami i poparciem odpowiednich osób David Yates od dekady nie pozwala serii o Harrym Potterze rozwinąć się estetycznie, konsekwentnie rujnując kolejne filmy upchaniem w nijaką konwencję, którą wypracował na planie Zakonu Feniksa. To samo dotyczy aktorów, którzy często nie mają po prostu miejsca w harmonogramie na grę czegokolwiek poza kolejnymi epizodami filmowych serii, w skrajnych przypadkach na lata blokując możliwość rozwoju serii budowanej właśnie na ich wizerunku. Z kolei „niewidoczne” branże, takie jak choćby VFX są przez monopol wielkich franczyz bezlitośnie drenowane.

Drenaż kina

Problemem jest tu więc zarówno konstrukcja filmowych uniwersów, wymuszająca daleko idące kompromisy artystyczne i blokująca na lata kalendarze fachowców, jak i sytuacja ekonomiczna szeroko rozumianego Hollywood, siłą inercji wysuszającego rynek z zasobów i energii na użytek wielkich – nierzadko przesadnie rozdmuchanych – projektów uniwersów. Rzutuje to na całokształt branży i sytuację jej poszczególnych podmiotów, uginających się coraz bardziej pod presją strukturalną rozrastających się megaprojektów. Nie mogę się tu oprzeć, żeby nie przywołać słów Martina Scorsese na temat Marvela jako parku rozrywki – słów wyszydzonych jak Ziemia długa i szeroka, ale zawierających w mojej ocenie przynajmniej ziarno prawdy. Faktem jest, że zserializowane, zunifikowane i zawłaszczające filmowy mainstream filmowe uniwersa poświęcają często filmotwórczą rzetelność i jakość detaliczną na rzecz hurtowego dostarczania spektakularnych, wieloetapowych (a więc i dających więcej szans na inkasowanie dolarów) widowisk. I tak w ten sposób są to coraz bardziej biznesowe projekty, a coraz mniej filmy. I owszem, niszczą w ten sposób kino jako branżę, wysysając środki z niekontrolowanych przez największe studia rejonów, drastycznie zmniejszając przestrzeń dla nieusieciowionych projektów i po prostu, oferując sukcesywnie słabszą rozrywkę. Dlatego, parafrazując słynny mem, uważam, że filmowe uniwersa powinny zostać uregulowane i przestawione z powrotem na optykę pojedynczego filmu.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA