Czy czarna MAŁA SYRENKA jest lepsza od białej? Jeszcze o live action Disneya
Jest już oczywiste, że rysunkowe wersje bajek Disneya nam nie wystarczą, i jest to proces zupełnie naturalny. Gdyby było inaczej, należałoby się zastanowić, czy jesteśmy cywilizacją, która się rozwija. Disney to wizja i firma, która odcisnęła swoje wychowawcze piętno na całych pokoleniach. Między pierwszym, które zetknęło się z bajkami z tej wytwórni, a tym dzisiejszym, któremu rodzice pokazują te same wiekowe animacje, jest przepaść mentalna i biologiczna. Dlatego każdy racjonalnie myślący dorosły musi być świadomy, że zmiany nigdy nie powstrzyma, a spłodzone przez niego dziecko nigdy nie będzie nim ani żadnym wentylem jego emocjonalnego bezpieczeństwa, którym może nadgonić swoje błędy młodości, w zakresie gustu artystycznego również. Bajki zmieniają się wraz z czasami, i tak powinno być. Nie oznacza to bezkrytycznego przyjmowania wszystkiego, co dzisiaj Disney w wersji aktorskiej nam zapoda. Chodzi o zasadę – wolno mu przerabiać na live action każdą kreskówkę, jaką stworzył. A cały problem wynikł z decyzji, że wytwórnia słynąca przez wiele lat z purytańskiego podejścia do wartości prezentowanych w filmach animowanych, zdecydowała się nakręcić aktorskie wersje swoich najsławniejszych tytułów – mało tego, że aktorskie, ale i inkluzywne.
Zacznijmy jednak najpierw od tej ZASADY, że Disneyowi wolno. Możliwość ta wynika bezpośrednio z prawa, bo to wytwórnia Disneya posiada prawa do tytułów przez siebie stworzonych. Trudno więc oczekiwać, że z niego nie będzie korzystała oraz nie będzie tego robić zgodnie z wcześniej opracowanym i sprawdzonym planem marketingowym. A remaki aktorskie i generalnie remaki jednak na siebie zarabiają. Król Lew jest na to najlepszym dowodem – dwa Oscary, trzy Złote Globy i ponad półtora miliarda dolarów w box offisie przy 260 milionach dolarów budżetu. A przecież scenariusz został stworzony na zasadzie przepisania go na nową wersję, nieraz dosłownie scena po scenie. Cały czas się więc zastanawiam, skąd te utyskiwania? Czy może jest to bardzo mała grupa narzekających z czysto ideologicznych powodów, bo chyba dzieci są zadowolone? A że narzekający to głośna grupa, to zwraca się na nią uwagę, co jakoś na zarobki krytykowanych filmów się nie przekłada.
I o to właśnie chodzi. Komu najbardziej przeszkadzają potencjalne remaki aktorskie bajek Disneya? Z jednej strony faktycznie powinniśmy oczekiwać jakości, jak od każdego dzieła sztuki, z drugiej filmy Disneya to nie są nienaruszalne posągi, z trzeciej odbiorcami bajek są głównie dzieci, a ciekawe, że narzekają dorośli, którzy patrzą na owe animacje dzisiaj z zupełnie innej perspektywy, nie tej dziecięcej, i wreszcie ujmując problem z jakże abstrakcyjnej czwartej strony, czy koniecznie trzeba coś zmieniać w scenariuszu np. Małej syrenki, żeby nakręcić jej aktorską wersję – przecież już sama zamiana animacji na produkcję live action jest kolosalną różnicą. Powraca więc znów inkluzywność i dostosowanie aktorskich wersji do wymogów bądź lepiej napisać: stylu czasów, kiedy produkuje się takie remaki.
Zacznijmy więc jeszcze raz analizę problemu. Zgodnie z zasadą, że każdy akapit wchodzi z tymi samymi pytaniami i odpowiedziami trochę dokładniej. A więc nie ulega wątpliwości, że najbardziej aktorskie remaki bajek Disneya przeszkadzają dorosłym. Dzieci postrzegają ten świat zupełnie inaczej – zaczynają od kreskówek i animacji 3D i przechodzą do live action, które z czasem podoba im się bardziej aż do wieku dojrzałego, kiedy jak w naszym przypadku, albo moim, czyli pokolenia 40-latków, zaczynają tęsknić za tymi wrażeniami, które pamiętają podczas seansów tych najwcześniejszych kreskówek. Wtedy może tak być, że sama myśl o nakręceniu z ukochanej bajki filmu aktorskiego może budzić sprzeciw, bo zaprezentuje zupełnie inne wyobrażenie postaci, które przecież tyle lat tkwi w pamięci i jest uznane trochę na zasadzie bezpiecznego przyzwyczajenia, jako to najwłaściwsze, najbardziej psychologicznie oswojone. Powinniśmy zwracać uwagę na jakość dzieł sztuki, a więc filmów również, jednak zakładanie, że remake jest zły tylko dlatego, że nie wnosi rewolucyjnych zmian w stosunku do pierwowzoru, jest błędne, bo nakręcenie na podstawie animacji tytułu w formie live action już jest diametralną zmianą. W jakim celu wprowadzać modyfikacje w treści klasycznych bajek? Żeby tworzyć jakieś sztuczne wrażenie nowatorskości? Jeśli nie ma się naprawdę dobrego pomysłu, lepiej fabułę zostawić bez istotnych zmian. W przypadku Alicji w Krainie Czarów się udało, lecz wątpię, czy nowatorskość potrzebna jest Małej syrence. Wystarczy samo dostosowanie bajki do współczesnej narracji humanistycznej. Nazwać to można lokacją kulturowo-dziejową. Czy zatem dorośli protestują, bo faktycznie zależy im na jakości dzieła, czy może boją się obalenia ich niegdysiejszych wzorców poprzez wprowadzenie innych?
Zamknijmy więc sprawę prosto. Bajki są kierowane do dzieci, co nie oznacza, że dorośli nie mogą i nie umieją czerpać przyjemności z oglądania takich produkcji. Dla dzieci nie ma znaczenia, jaki kolor skóry będzie miała Arielka i z kim będzie sypiała w jednej muszli, no chyba że nagle z syreny stanie się ślimakiem, a twórcy będą próbowali wmówić dziecięcej widowni, że to nadal syrena. Skoro więc dzieci nie mają problemu z kolorem skóry, orientacją seksualną, płcią i upodobaniem do niejedzenia mięsa, bo wołowina powoduje efekt cieplarniany, my dorośli powinniśmy mieć na tyle pokory, żeby cieszyć się tym, że nasze dzieci potrafią się tak niezobowiązująco cieszyć bez wnikania, co było kiedyś i dlaczego to jest już inne. Im bliżej śmierci, tym proces zmiany coraz trudniej znieść, to jasne. Dzieci nie mają z nią problemu, dorośli – ogromny. Jeśli więc moja córka będzie cieszyć się nowymi aktorskimi filmami Disneya na podstawie starych, lubianych przez nią i przeze mnie bajek animowanych, tzw. problem remake’ów nie będzie dla mnie kompletnie istniał. I takie podejście zalecam mądrym rodzicom.
Mój kolega z redakcji napisał świetny, merytoryczny tekst na temat tego, czy nowa Mała syrenka może się udać. Podobnie jak on chcę, żeby się udała, bo kibicuję kinu, paradoksalnie temu „złemu” również, bo może być ono znakomitą inspiracją dla wszystkich tych, którzy potrafią zrobić kino dobre. Przeczytałem więc słowa Marcina uważnie, może nazbyt, zwłaszcza jedno zdanie – Halle Bailey jest przepiękną, utalentowaną aktorką, której kolor skóry kompletnie mi nie przeszkadza. W pierwszym odruchu chciałem, a może nawet to zrobiłem, odpowiedzieć Marcinowi w myślach – mnie też nie przeszkadza. I wtedy zorientowałem się, co zrobiłem, Marcin także. Odpowiedzieliśmy dokładnie tak, jak chcą tego rasiści. Odpowiedź taka zakłada, że istnieją w ogóle kolory skóry, które mogą przeszkadzać w tym sensie ontycznym, czyli najgłębszym. Odpowiedź taka sugeruje, żeśmy z Marcinem wykonali jakąś pracę intelektualno-emocjonalną, żeby ten kolor skóry nam wreszcie nie przeszkadzał. Odpowiedź w takiej formie suponuje, że jest wynikiem takiej, a nie innej lokacji etycznej w świecie, gdzie trzeba na głos powiedzieć, że jakiś kolor skóry „nie przeszkadza”, bo inaczej nikt sam od siebie nie założy, nie pomyśli, że temu komuś, kto wygłasza taki sąd, ów kolor skóry w ogóle może nie przeszkadzać. Wreszcie co wtedy, gdy Halle Bailey nie byłaby przepiękną, utalentowaną aktorką? Czy wtedy jej kolor skóry mógłby przeszkadzać? Zmierzam do tego, że konieczność wygłaszania takich opinii już zakłada, że albo żyjemy w zupełnie rasistowskim świecie, w którym na każdym kroku trzeba podkreślać, że nie jesteśmy rasistami, ale to z kolei również jest rasizmem, tyle że zamaskowanym, podobnie jak tworzenie dla Afroamerykanów parytetów w obsadach, niezależnie od racjonalnego uzasadnienia, czy takie, a nie inne postaci powinny być grane przez aktorów o danym kolorze skóry. Stawiam te wszystkie pytania i podkreślam wątpliwości, bo jako dorosły nie mam dobrej recepty na wytłumaczenie tych zjawisk i zaproponowanie rozwiązania. Jedynym wyjściem dla mnie jest właśnie powrót do tego dziecięcego, niewinnego, pozbawionego przedrozumień zadziwienia, które tracimy, im bliżej jesteśmy biologicznego końca.
To taki mój drobny wtręt do tekstu mojego redakcyjnego kolegi. I znów przypomina mi się postawa dzieci w stosunku do innych nacji, kolorów skóry, kultur itp. Jeśli dorośli im wpierw nie wskażą, że kogoś cechuje inność, a przez to odmienność, to dzieci te w grupie nie wykazują naturalnej skłonności do klasyfikowania kogokolwiek zgodnie z jego kolorem skóry, włosów, płci itp. Te kategorie nie mają znaczenia. I to jest postawa najbardziej zgodna z naturą naszego gatunku. To kultura, czyli rodzaj sztucznej nakładki na nasze zachowanie definiuje nasz stosunek do innych ludzi poprzez filtry, którymi są płeć, religia, kolor skóry, a nawet wzrost. Jestem biały, wychowany w Europie, ale co by było, gdybym dorastał w Afryce, a w Europie mieszkali czarnoskórzy ludzie?
Reasumując, będzie mi niezmiernie miło oglądać Arielkę w wersji aktorskiej, i przede wszystkim jako kobietę, a nie głupiutki przedmiot do używania przez troglodytów płci męskiej. A taka była w bajce, podobnie zresztą jak inne znane postaci Disneya, żeńskie i męskie, podporządkowane moralności czasów, w których były rysowane. Czas na zmiany.