search
REKLAMA
Felietony

BLOCKBUSTER DISASTER. Dlaczego współczesne kino rozrywkowe jest MIZERNE?

Jacek Lubiński

14 czerwca 2019

REKLAMA

Ale wróćmy do meritum. Czemu współczesne blockbustery wyglądają tak, jak wyglądają, czyli mizernie w porywach do nieźle? Czy ma to związek z jakimkolwiek brakiem poszanowania dla pracy scenarzysty, którego nawet najdoskonalsze dzieło z reguły od razu (i potajemnie) przepisuje pięciu innych autorów, wobec czego efekt finalny przypomina sklejkę tysiąca różnych pomysłów i nastrojów, jakie miały przemówić do wszystkich, a ostatecznie nie trafiają do nikogo? A może przez nagminnie prowadzoną politykę odgórnego olewania podstaw każdego filmu, którego produkcję dziś zaczyna się od ustalania daty premiery, a dopiero potem dopisuje się do niej jakąś tam fabułę. I na koniec okazuje się, że jednak tę datę premiery to trzeba jeszcze trzy razy przenieść, bo gotowy produkt się nie klei. Jest też jeszcze jeden, chyba mój ulubiony powód umysłowej indolencji niektórych włodarzy Hollywood, skutkujący ekranową bidą z nędzą – panowie zamawiają dzieła, których potem nie potrafią sprzedać, choć przecież dostali dokładnie to, za co zapłacili. Stąd opóźnienia, dokrętki i wszelkie dodatkowe koszta, dzięki którym w kinach przepadają nawet najsympatyczniejsze (to chyba dobre słowo, gdyż poprzez nadmienione problemy trudno wypowiadać się o nich w samych superlatywach) filmy z potencjałem na więcej. I upadają kolejne ciekawe światy, do jakich już zapewne nie wrócimy. Tak było z Pacific Rim czy chociażby z Dreddem.

Żeby nie było, w całym tym absurdzie nie pomagają moi towarzysze niedoli, czyli współwidzowie. Pomimo sezonowej mizerii i grochu z kapustą co chwila pobite zostają jakieś kolejne rekordy, bo przecież rodziny z dzieciakami pójdą nawet na najgorsze możliwe ścierwo, byleby dla świętego spokoju odhaczyć weekend w kinie. A finansowe sukcesy z kolei przekonują wielkie studia o słuszności obranej drogi, nawet gdy ta prowadzi do ślepej uliczki. I tak też superbohaterowie jeszcze pewnie przez dekadę będą zalewać ekran w coraz to bardziej kuriozalnych konfiguracjach, a Disney dalej trzepał będzie te swoje quasi-remaki na bazie dawnych triumfów [(nie)czekam na wygładzoną wersję Dzwonnika z Notre Dame z optymistycznym zakończeniem], zarabiając miliony, dzięki którym pewnego dnia przypuszczalnie wykupi nie tylko kolejne duże studio, ale także i sam Księżyc, doprowadzając tym samym do biznesowego totalitaryzmu.

Ghostbusters

Jak pisałem – komercjalizacja pełną gębą. Szkoda jedynie, że pozbawiona punktu zaczepienia i brana przez wszystkich na ślepo, bez zastanowienia. Głosujemy portfelami, a to wbrew pozorom potężna siła. A przecież „z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność”. Zatem moglibyśmy wybierać rozsądniej, z głową. Tymczasem rzut oka na pierwszą dziesiątkę najlepiej zarabiających filmów nie pozostawia żadnych złudzeń. Bo co tam mamy – cztery odsłony Avengers (!!!), Jurassic World, Szybkich i wściekłych 7 (siedem!) i Czarną Panterę. Pośród nich radośnie wciąż okupują jeszcze najwyższe miejsca podstarzałe dzieci mistrza rozrywki, Jamesa Camerona, czyli pamiętny Titanic i nieszczęsny Avatar – bodaj ostatni film, który zapędził mnie do kina niezliczoną ilość razy właśnie przez wzgląd na konkretną wizję, która szła w parze z techniczną doskonałością. To chyba obecnie jedyny tytuł, na którego kontynuację czekam jak głupi, choć zdaję sobie sprawę, że po tylu latach mogę się nią srogo rozczarować. Na swój sposób trudno mi jednak nie traktować tej pozycji jako symbolicznego zmierzchu ery prawdziwych blockbusterów, stojącej w opozycji do seryjnie trzaskanych popierdółek dla mas.

Mimo wszystko staram się pozostać optymistą. W końcu kilka lat posuchy jeszcze nikomu nie zaszkodziło. A kto wie, może i w A.D. 2019 znajdę jakieś niespodziewane perełki, które będą w stanie oszukać mój głód (czy takowymi będą brutalny, acz bynajmniej nie wyczekiwany przeze mnie Rambo V albo przemykająca cichcem Ad Astra z zawsze chętnie witanym na dużym ekranie wątkiem kosmicznym? A może jednak sequel Godzilli, wbrew pierwszym opiniom, „da radę”?). Zobaczymy. Co nie zmienia faktu, że zwyczajnie tęsknię do czasów, kiedy tworzenie projektu zaczynało się od słów „dajmy ludziom jakąś naprawdę fajną historię, którą sami chcielibyśmy obejrzeć”, a nie na zasadzie produkcji wysuszonego burgera z odzysku.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA