Adnotacja: zdaję sobie sprawę, że duża część czytelników umieściłaby tutaj też inne, dość chyba powszechnie nielubiane produkcje jak Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki, Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi czy Obcy: Przymierze. Zabrakło ich na mojej liście, bo uważam te filmy za (bardzo) udane, co jest jednak materiałem na zupełnie już inny tekst.
Po ogromnym sukcesie pierwszej części serii kultowej dziś marki, niemal natychmiastowo – premiera filmu odbyła się już dwa lata po premierze oryginalnej Planety Małp – podjęto decyzję o realizacji sequela. Niestety, o ile dziś kontynuacje uznanych produkcji kojarzą się z większym zaufaniem studia i zwiększonymi środkami na realizację, to w poprzednich dekadach bywało z tym różnie. W podziemiach Planety Małp musiało zadowolić się budżetem na poziomie 2,5 miliona dolarów (20th Century Fox borykało się wtedy z problemami finansowymi związanymi z kilkoma klapami, w które wcześniej zainwestowano duże pieniądze) i niestety widać to bardzo wyraźnie. Do minimum zredukowano w filmie obecność tytułowych małp (!), by zaoszczędzić na kosztownej i czasochłonnej charakteryzacji aktorów (która była przecież znakiem firmowym poprzedniej odsłony!), praktycznie usunięto z opowiadanej historii postać głównego bohatera oryginału (w tej roli Charlton Heston), a poza tym film był po prostu nieznośnie campowy i wyraźnie pisany na kolanie (wcześniej odrzucono pomysły zarówno scenarzysty pierwszego filmu, jak i autora książki o Planecie Małp). Na szczęście kolejne części – mimo kilku wyraźnych wad – wyprowadziło serię na prostą i dziś bez wątpienia nazwać możemy ją kultową.
Trzy pierwsze odsłony serii o walce Ellen Ripley z morderczymi ksenomorfami to filmy stanowiące absolutne wyżyny całego gatunku kina science fiction. Każda inna, każda (niemal) idealna. Razem tworzyły rozpisaną na trzy rozdziały – z początkiem, środkiem i zakończeniem – historię bohaterki granej przez Sigourney Weaver. Niestety, chciwe studio pokusiło się o kontynuację (zamiast od razu sięgnąć po prequele) i nie tylko w pokraczny sposób przywrócono Ripley do życia, ale też umniejszono jej wielkiemu poświęceniu z finału trzeciej części. To jednak tylko dwa z licznych grzechów Przebudzenia. Cały scenariusz wydawał się mocno pretekstowy i groteskowo niepasujący do stylu reżysera, co uczyniło film niezamierzenie zabawnym. Kompletnie chybiony okazał się także pomysł na nową formę obcego: skrzyżowanie człowieka z ksenomorfem, które wcale nie uczyniło go formą bardziej doskonałą, ale za to wizualnie zupełnie odrzucającą.
Mroczne widmo – wyczekiwany powrót George’a Lucasa do słynnej marki – nie zadowoliło nawet najwierniejszych fanów, którzy po latach oczekiwań i miesiącach spędzonych w kolejkach (prawdziwa historia) dość zgodnie ogłosili, że film nie spełnił ich oczekiwań. Lucas wsłuchał się w krytykę, zmienił przynajmniej kilka kierunków obranych w poprzedniej odsłonie (Jar Jar!) i zaprezentował widzom drugą część sagi – Atak klonów. Film zebrał nieco lepsze opinie i dość powszechnie został uznany za film zwyczajnie bardziej udany. Mam wrażenie, że historia okazała się tu nie lada niesprawiedliwa, bo o ile Mroczne widmo – mimo licznych problemów – uważam dziś za naprawdę udany odcinek serii, o tyle Atak klonów za film wręcz nieoglądalny. Jedi zamieniono tu w kosmiczną policję służącą politykom, owianą do tej pory tajemnicą Wojnę Klonów w pisaną na kolanie, dziurawą intrygę, Anakina Skywalkera w irytującego dupka, a mistrza Yodę w tresowaną małpkę skaczącą z miniaturowym mieczem świetlnym. Całość straciła przy tym całkowicie klimat stworzonego w 1977 roku świata odległej galaktyki.