Zakochany w sobie GENIUSZ. 5 najlepszych ról PETERA O’TOOLE’A
Pochodził ze szkocko-irlandzkiej, plebejsko-szlacheckiej i katolicko-protestanckiej rodziny. W jego krwi od zarania płynęły więc sprzeczności. Był zdolnym, cholerycznym, dowcipnym i nieprzewidywalnym człowiekiem, egotykiem zdolnym do niebotycznych afektów emocjonalnych. Podobno na imprezach potrafił wypić jednym haustem butelkę whiskey. Niekiedy po pijanemu chodził po dachu albo wpadał w ciąg, a gdy jakby nigdy nic wracał do domu po kilku dniach, jeszcze pijany nonszalancko prosił o śniadanie. Kobiety kochały jego przenikliwe, jasne oczy, lecz nie potrafiły długo z nim żyć. On sam ze sobą nie dawał sobie rady, aż przyszła okazja, niemal terapeutyczna, zagrać T.E. Lawrence’a. Bez tej roli O’Toole pewnie zagubiłby się w alkoholowej bibie, którą nazywał życiem, a tu musiał w ciągu 17 miesięcy kręcenia filmu stanąć ponownie na nogach. Zrobił to i stworzył jednego z najbardziej legendarnych bohaterów w historii kina.
To oczywiście nie znaczy, że ustatkował się w kwestii picia czy kobiet. Konsekwentnie odmawiał nazywania siebie alkoholikiem, ale przynajmniej nauczył się balansować na tej cienkiej linii nałogu, żeby nie upaść na samo dno. Wciąż grał, a aktorska sława trzymała go w pionie niezależnie od picia do nieprzytomności między innymi z Richardem Burtonem. Wciąż też był mężem Siân Phillips, która z nieugiętą godnością i cierpliwością znosiła jego ekscesy seksualne i chlanie na umór aż do rozwodu w 1979 roku. Powiedziała o nim kiedyś świetnie podsumowujące go słowa: “He did, and does, fascinate me – but I can’t claim to understand him” (“Fascynował mnie i wciąż mnie fascynuje – ale nie mogę powiedzieć, że go rozumiem”). Gdyby jednak był grzeczny, w najbardziej moralnym sensie tego słowa, czy umiałby być tak charakterystycznym aktorem? Oto więc kolejny dylemat etyczny, który dołożę do tych milionów nierozwiązanych w naszym świecie. Bo czy nie lepiej byłoby odebrać widzom część rozrywki, czyli zlikwidować ekscentrycznego O’Toole’a, a sprawić, żeby tylu osób (i siebie) nie skrzywdził? Niestety, Rzymianie w starożytności udowodnili, że absolutnie nie, a my w naszej kulturze przecież hołdujemy tamtym ideałom, tyle że nazywając je inaczej. Zobaczmy więc, jakim to aktorskim ideałom hołdował Peter O’Toole.
T.E. Lawrence, Lawrence z Arabii (1962), reż. David Lean
Zanim jeszcze poznałem dokładniej historię T.E. Lawrence’a, miałem osobliwe wrażenie, że Peter O’Toole: po pierwsze gra siebie, a po drugie przez większą część filmu nie jest do końca trzeźwy. Bynajmniej nie chodzi o alkohol, którego w tym okresie zresztą nie unikał, ale o odurzenie sobą i własnymi emocjami. Tak jakby O’Toole wszedł w postać Lawrence’a tak głęboko, że zapomniał o sobie, o tym, że ma inną, realną tożsamość poza planem filmowym. Gdy już potem nieco poznałem życie aktora, uświadomiłem sobie, że w tym okresie swojej kariery O’Toole taki był – psychotyczny, bez hamulców, oddający się sztuce bez reszty, ale też egoistycznie przekonany, że tylko on ma rację i jego wizja jest najlepsza. Tak się składa, że właśnie była. Realny T.E. Lawrence był podobny. Romantyczny, brutalny, usilnie poszukujący swojej tożsamości, chociaż ją miał. Żyjący w ułudzie paniczyk, chcący zostać trochę na siłę lumpem czy też twardzielem, a nawet zbrodniarzem. Nie udało się, podobnie jak O’Toole’owi. Za to z tych histerycznych podróży za jeden uśmiech z butelką w ręce i kolejną kobietą w łóżku wyszły tak wiekopomne dzieła aktorskie jak Lawrence z Arabii. Szkoda jedynie, że dopiero taka cena i taka motywacja zmusiły aktora do pokazania kunsztu. Niektórzy widocznie potrzebują mocnych bodźców.
Simon Dermott, Jak ukraść milion dolarów (1966), reż. William Wyler
Peter O’Toole spotykał się również z Audrey Hepburn, tylko że nie udało mi się wiarygodnie ustalić, czy było to przed, w trakcie, czy po nakręceniu Jak ukraść milion dolarów. Może ktoś z was będzie wiedział coś o kulisach ich romansu? Widać jednak po duecie Hepburn–O’Toole, że jest między nimi zgranie, naturalność relacji, dobra współpraca lub coś, co nazywa się potocznie chemią. Postać Simona Dermotta, podobnie jak T.E. Lawrence, została tak skonstruowana zarówno przez scenariusz, jak i O’Toole’a, że można ją uznać za część osobowości aktora, tę bardziej imprezową, hulaszczą i skłonną do podrywania niekoniecznie samotnych życiowo kobiet. Dobrze jest oglądać w filmografii każdego aktora popisy komediowe, a nie tylko dramatycznie wielkie role pokroju Lawrence’a. Simon Dermott w O’Toole’owskim wydaniu ma w sobie tyleż luzu, co dojrzałości. Nawet gdy spogląda spode łba na Audrey, aż kipi przystępnymi dla widza emocjami. Aż do końca postrzega się go jako wyluzowanego złodzieja z wyższych sfer. To, co się potem okazuje w tym całym ambarasie z Wenus w tle, tym jednak bardziej może być mile wspominane, podobnie jak cały film.
Don Kichot z La Manchy, Człowiek z La Manchy (1972), reż. Arthur Hiller
Czy rola jakiegoś innego marzyciela tak bardzo pasowałaby do Petera O’Toole’a. Obydwaj byli wyznawcami eskapizmu, obydwaj także w trakcie życia walczyli z olbrzymami, mniej lub bardziej samodzielnie stworzonymi. Rola Don Kichota jest o tyle trudna, że wymaga ukrycia się za charakteryzacją, współpracy z innymi aktorami na planie filmowym z dawnych, przedindustrialnych czasów oraz dodatkowo wytworzenia w głowie widza wrażenia, że postać naprawdę uważa fikcyjnie przecież otaczającą ją rzeczywistość świata przedstawionego za dodatkowo nierzeczywistą. Na tym polega ta na wpół marzycielska relacja między Don Kichotem a wiatrakami czy też niespełnionymi pragnieniami. Dodatkowo, jak na ironię, pojawia się wyjątkowo namacalna kobieta (Sophia Loren jako Dulcynea). Można powiedzieć, że pośród tego mnóstwa nierzeczywistych bytów Peter O’Toole wyjątkowo naturalnie z nimi obcuje, dosłownie jakby w swoim realnym, pozafilmowym życiu równie często napotykał wiatraki.