W kontekście tego, co dzisiaj dzieje się w Nowym Jorku, nieco dziwnie brzmią słowa Marilyn Monroe – To moje pierwsze lato w Nowym Jorku, a już ledwo żyję. Nie bez kozery cytuję jej słowa, mogące obecnie wzbudzić kontrowersyjne skojarzenia, bo jak na tamte czasy, czyli lata 50., film Wildera był bardzo odważny. Seksualnie, rzecz jasna. Ciągle padają nawiązania do seksu i zdrady. Główna bohaterka trzyma bieliznę w lodówce, a w ogóle to cały czas pląsa, wypina piersi, jakby odbywała taniec godowy, a kwintesencją jej seksualności jest nie kto inny jak Marilyn Monroe – nie to, jak wygląda w filmie, lecz to, kim jest w ogóle, wtedy, gdyż ona gra swój pozafilmowy wizerunek. Pamiętna scena, kiedy powiew powietrza od przejeżdżającego pod miastem metra podwiewa jej sukienkę, dopełnia symbolicznego obrazu, który zbudowała i którego nie zdążyła zmienić – zagubionej w rzeczywistości, głupiej, ale na swój sposób przebiegłej blondynki, na widok której mężczyźni popadają w obłęd. Dla całej kariery Monroe i tego, jak ją pamiętamy, Słomiany wdowiec jest więc produkcją kluczową i przełomową.
Marylin Monroe przez całą swoją karierę zmierzała do tej właśnie kulminacji. Chciała być zapamiętana nie tylko jako blondynka do podziwiania, używania, zabawiania i beztroskiego śmiania się, ale pełnokrwista postać dramatyczna. Osiągnęła tę pozycję w bólu, często popadając w ciąg lekowo-alkoholowy – przez to były przerywane zdjęcia. Po wielu próbach udało się Hustonowi nakręcić Skłóconych z życiem i być może gdyby nie trudna, a raczej na początku lat 60. już beznadziejna sytuacja osobista, ostatni film Marilyn Monroe nie zapisałby się w historii jej kariery jako apogeum umiejętności aktorskich. A tak bolesne coś za coś faktycznie się wydarzyło. Obserwując jej karierę wiele lat po jej śmierci, chcę ją zapamiętać właśnie jako taką aktorkę. Nie jako ten przedmiot do używania ze Słomianego wdowca, chociaż wiem, że była to ważna dla niej rola. Przez kolejne etapy rozwoju dramatycznego trzeba jednak przejść, a Monroe, jak wiemy, od samego początku próbowała wyzwolić się ze szponów komedii. W końcu udało jej się to, gdy została fatalistyczną Roslyn Taber, jednak niedługo później umarła.
Marilyn Monroe Oscara nigdy nie zdobyła, ale chociaż doczekała się w 1960 roku Złotego Globa właśnie za ten film. Ja zawsze dostaję gorzki koniec lizaka – tak stwierdziła, gdy w pociągu dwaj przebrani za kobiety uciekinierzy (Jack Lemmon i Tony Curtis) złapali ją w ubikacji, gdy popijała z piersiówki whiskey. Robiła to po kryjomu, jak zadzierzgnięta w nieszczęśliwym życiu alkoholiczka. Pół żartem, pół serio było więc dla niej, podobnie jak ten życiowy lizak, gorzką komedią, próbą ucieczki w inny świat przed niepowodzeniami w rzeczywistości. Lecz nawet w filmie to, przed czym uciekała, czyli napastliwi, biedni saksofoniści i inni ledwo wiążący koniec z końcem muzycy, znów ją przyciągnęło. Zakochała się w uciekinierze, saksofoniście, człowieku o lekkiej duszy, z mnóstwem długów. Tak się symbolicznie kończy film Billy’ego Wildera, zaprojektowany jako frywolna komedia, a tak naprawdę opowieść o usilnym poszukiwaniu szczęścia bez widoków na happy end.