ROZCZAROWUJĄCY PREDATOR. 5 argumentów zawiedzionego fana
Predator, znany również jako Yautja lub Łowca, to ikona popkultury i filmowy antagonista, który zdecydowanie zasługuje na lepsze występy. Od premiery kultowego akcyjniaka Johna McTiernana minęły trzy dekady, podczas których kinowy potencjał galaktycznego łowcy bezmyślnie roztrwoniono. Pierwszym rozczarowaniem okazał się już nakręcony trzy lata później sequel – Predator 2 został zgodnie określony jako chaotyczne i głupkowate kino oraz przykład na to, że więcej nie zawsze znaczy lepiej. Obcy kontra Predator bronił się przede wszystkim efektownymi scenami walk, ale poza tym nie miał wiele do zaoferowania. Na domiar złego film pogrążyła idiotyczna decyzja studia o uczynieniu serii “family friendly”, w efekcie czego oba tytułowe stwory wykastrowano, a ich ataki stały się bezkrwawe w imię kategorii wiekowej PG-13. Obcy kontra Predator 2 nadrobił to z nawiązką, pokazując Ksenomorfy wyżerające drogę na wolność z brzuchów dzieci i ciężarnych kobiet (poniekąd podziwiam śmiałość twórców), ale przy okazji był skrajnie debilnym slasherem brukającym dobre imię ikonicznych maszkar.
W tym morzu przeciętności wymieszanej z beznadzieją wybija się jedynie ostatnia (do niedawna) produkcja z niewidzialnym myśliwym w roli głównej – Predators. Dobre zdjęcia, spora dawka brutalności, barwna obsada i Adrien Brody prezentujący inny (współczesny?) rodzaj twardziela niż Schwarzenegger – praktycznie wszystko zagrało tu jak należy. Pomimo niewielkiego doświadczenia Nimród Antal okazał się sprawnym reżyserem, a pomysł waśni między różnymi klanami Predatorów skutecznie wypalił. Jasne, całość momentami za bardzo przypomina remake pierwowzoru, a otwarte zakończenie pozostawia niedosyt, ale to w zasadzie jedyne problemy tego filmu. Kiedy więc ogłoszono, że czwarta (występy z Obcym nie są częścią kanonu głównej serii) część nie dokończy tej historii, byłem nieco zawiedziony, ale zarazem miałem nadzieję na coś nowego i interesującego. Angaż Shane’a Blacka i ambitne założenia studia napawały jeszcze większym optymizmem i pozwalały liczyć na wskrzeszenie marki. Black ma na swoim koncie scenariusze kultowych akcyjniaków z lat 80., nakręcił świetne Nice Guys. Równi goście, a nawet grał w pierwszym Predatorze! To musiało się udać!
Ale się nie udało. Z kina wyszedłem pełen żalu i mieszanych uczuć, bo choć nowy Predator nie jest fatalnym filmem (i nie jest gorszy od drugiej części), to trudno go określić inaczej niż rozczarowanie. Oto pięć powodów, dla których tak uważam:
(Uwaga – tekst naturalnie zawiera spoilery)
1. Z nieprzyzwoitością jest jak ze wszystkim – co za dużo, to niezdrowo.
Zanim ktokolwiek zacznie krzyczeć: za nic w świecie nie chciałbym ugrzecznionego Predatora. Wulgarne żarty, głowy wyrwane razem z kręgosłupem, latające flaki – wszystko to zdecydowanie powinno być w filmie o bezlitosnym kosmicznym łowcy. Próby ugrzecznienia go to poroniony pomysł, o czym mogliśmy się przekonać w Obcy kontra Predator. Problem w tym, że Shane Black popisał się kompletnym brakiem wyczucia na tej płaszczyźnie. Przekleństwa wplecione w niemalże każdy dialog sprawiają wrażenie wymuszonych i wpisanych do scenariusza na siłę. Podobnie nienaturalnie wypadają takie rzeczy jak kamera zatrzymująca się podczas akcji, by pokazać nam zwisające flaki – trwa to naprawdę długo, biorąc pod uwagę dynamikę całej sceny, i każe się zastanawiać: po co? Równie bezcelowe jest podarowanie jednemu z bohaterów zespołu Tourette’a, czego efektem są oczywiście losowe bluzgi wykrzykiwane w losowych momentach. To naprawdę leniwy sposób na rozbawienie widza, a zamiast śmiechu w ten sposób osiągnięta zostaje przede wszystkim konsternacja. Shane Black zwyczajnie przeszarżował, choć niektóre żarty trafiają w dziesiątkę, a kilka scen (np. masowa dekapitacja) wywołuje sadystyczny uśmiech.
2. W poszukiwaniu zaginionej tożsamości.
Współcześnie przy klasyfikacji filmów coraz mniej sensu ma sztywne trzymanie się gatunkowych ram, jako że te mają tendencję do przenikania się i mieszania w przeróżnych konfiguracjach. Nie ma w tym nic złego, a nawet wręcz przeciwnie, ale kluczowe jest tu odpowiednie wyczucie. Posłużę się kuchenną analogią – smaki składające się na potrawy nierzadko bywają bardzo odmienne, ale powinny się one przenikać i uzupełniać, oferując konsumującemu interesujące doświadczenie. Nie ma tu miejsca na zgrzyty i nieudane połączenia, pożądana jest harmonia. Niestety, nowemu Predatorowi bliżej jest do kanapki z tuńczykiem i dżemem niż do kurczaka w miodzie. Otrzymujemy bowiem miks komedii i filmu akcji z domieszką horroru i dramatu rodzinnego. Szkopuł tkwi w tym, że przez większość czasu zdecydowanie dominuje komedia, a pojedyncze wstawki z autystycznym synem protagonisty pasują do tego jak pięść do nosa. Dodatkowo, kiedy pod koniec filmu humor próbuje ustąpić grozie i wzniosłości heroicznej walki o życie, można odnieść wrażenie, że w trakcie produkcji podmieniono reżysera i scenariusz. Przez to wszystko trudno czuć napięcie i znaczenie stawki całego konfliktu, a pozostaje dezorientacja. Jeśli to miała być komedia, to należało pozostać temu wiernym od początku do końca. Jeśli zaś celem było zachowanie pewnej dozy powagi, to trzeba było utrzymać całość w mniej głupkowatej tonacji.
3. Montażowe cuda i ogólna niechlujność techniczna.
Podobne wpisy
Być może wspomniany Predator w swoim amoku trafił do montażowni i wyrżnął w niej wszystkich, a następnie panicznie usiłował dokończyć ich robotę. To by wyjaśniało prawdziwie kuriozalne przejścia między niektórymi sekwencjami. Momentami można było odnieść wrażenie, że w desperackiej próbie zredukowania długości filmu na chybił trafił skracano gotowe i współgrające ze sobą sceny. Niektóre wątki (jak ten z psem-Predatorem, o którym więcej za chwilę) nie znalazły żadnej kulminacji i jest to najpewniej konsekwencja nakręconego od nowa finału. Strzelaniny zmontowano zaś w taki sposób, że często trudno określić, kto jest na ekranie, w jaką stronę strzela i w co trafia. I o ile kilka scen brutalnej rozróby w wykonaniu Predatora to krwawa uczta dla oczu, o tyle parę innych jest zbyt chaotycznych, by wyłapać jakiekolwiek szczegóły. Dodajmy do tego średnie CGI i niezbyt ciekawe lokacje, a otrzymamy znacznie mniej atrakcyjny wizualnie film niż Predators z 2010 roku (film o znacznie mniejszym budżecie).