Mięciutki brzuszek Bridget i jej seksowne pantalony przeszły już do legendy tzw. uroczych randkowych obciachów w komediach romantycznych. W tym jednak tkwił cały jej urok, w tej rozczulającej nieporadności w kontaktach z całym zewnętrznym światem. Renée Zellweger z mistrzowskim luzem i autentyzmem odegrała te cechy postaci Bridget, tym samym zaskarbiając sobie dozgonne oddanie widzów, w tym i moje. Wcale też nie jestem zdziwiony, że podoba mi się komedia romantyczna. Że wracam do niej za każdym razem, kiedy leci w telewizji, podobnie jak do zupełnie innych tytułów posiadających o wiele pokaźniejszy ładunek fabularny. Bridget Jones może uchodzić za wzorzec komedii romantycznej strawny do oglądania nawet przez wyjątkowo zatwardziałych przeciwników gatunku. Życzyłbym sobie, żeby nasze rodzime produkcje tego typu miały w sobie tyle przyjazności, swojskości i romantyzmu, który nie odrzuca tandetnym nowobogactwem. Nie obraziłbym się, gdyby kiedyś Renée Zellweger zdecydowała się wcielić w Bridget czwarty raz.
Na film wpadłem w tamtym roku zupełnie przypadkiem, szukając jakiegoś ciekawego horroru. Z początku wydawało mi się, że Przypadek 39 będzie kolejną niskobudżetową produkcją z przewidywalnym zakończeniem, podróbką suspensu i od czasu do czasu podwyższającymi puls jump scare’ami. Nic bardziej mylnego. Przypadek 39 i rola Renée Zellweger są wciągającym przedstawieniem z gatunku horroru okultystycznego, bazującego często na tanich, niemal pastiszowych chwytach, które jednak nie przekraczają nieznośnych granic kiczu. Największą zaletą produkcji jest duet Emily (Renée Zellweger) i Lillith (Jodelle Ferland). Fabuła jest tak poprowadzona, że długo my, widzowie, miotamy się między realnością, siłami nadprzyrodzonymi a zwykłą, dziecięcą choroba psychiczną. Renée Zellweger czasami aż denerwuje swoją łatwowiernością, ale to tylko oznacza, że jej wcielenie się w rolę działa. W końcu zdaje sobie sprawę, że jej podopieczna nosi w sobie coś znacznie więcej niż mitomanię czy schizofrenię. Wtedy rozpoczyna się właściwa gra, która paradoksalnie jest najsłabszą częścią produkcji.
Każdemu aktorowi aspirującemu do Oskara przydaje się w portfolio rola stylizowana. A kiedy jest to aktor amerykański i gra w filmie amerykańskim, nie ma nic bardziej chwytliwego na rynku USA niż czasy wojny secesyjnej, popularne i u nas, bo zawierające wiele ideałów, o które walczyli także Polacy. Mimo że Renée Zellweger jest w roli Ruby denerwująca, czasem naiwna, południowa do znudzenia, bezsensownie agresywna i kiczowata, właśnie za tę sugestywną grę dostała Oscara – zresztą całkowicie zasłużenie. Aktor osiąga sukces tylko wtedy, gdy widz wyrabia sobie do niego oraz postaci, którą odtwarza, stosunek emocjonalny, nieważne, czy pozytywny, czy negatywny. Często publiczność, a nawet krytycy mylą swoją niechęć do bohatera z niechęcią do grającego go aktora. Wtedy powstaje spore zafałszowanie w ocenie, tak właśnie, jak w przypadku Ruby u Renée Zellweger. Przez wkurzającą do granic postać w filmie, zaczęto kwestionować sensowność przyznania Renée Oscara.