HEROSI NIE TACY SUPER. 5 grzechów dzisiejszych filmów o superbohaterach
Filmy o superbohaterach to dziś czołówka kinowego mainstreamu, a w świetle ostatnich decyzji szacownej Akademii Filmowej zdaje się, że pozycja tego gatunku będzie się przez kolejne lata jeszcze umacniać. Filmy takie jak Avengers czy Czarna Pantera biją rekordy popularności, a plemienny konflikt Marvel vs. DC zatacza tak szerokie kręgi, że w pole rażenia dostają się nawet widzowie przypadkowo stojący w pobliżu takiego np. Batman v Superman. Ale pewnie nie wszyscy w równym stopniu dają się ponieść superbohaterskiej frajdzie i mają nieco bardziej sceptyczny stosunek do podbijających (najczęściej) box office filmów o dysponujących niesamowitymi mocami i kolorowymi strojami herosach i heroinach. Ja zaliczam się do tych, którzy z zalewem filmów superbohaterskich mają pewien problem i dlatego uznałem, że spróbuję zebrać najczęstsze grzechy tego typu kina.
Na początek wyjaśnię kilka kwestii – nie, nie oglądałem wszystkich powstałych w ostatniej dekadzie filmów spod znaku Marvela, DC czy X-Men, nie jestem wielbicielem komiksów, na podstawie których te filmy powstawały, ani też nie pretenduję do miana znawcy tego nurtu. Nie twierdzę też, że filmy o superbohaterach są z założenia złe czy niewarte uwagi. Oczywiście istnieją filmy, które nie popełniają uwierających mnie, wymienionych poniżej grzechów (a przynajmniej nie wszystkich naraz), a nawet te, które popełniają, niekoniecznie z automatu są słabe. Moje przemyślenia – pewnie niektórzy uznają je za marudzenie – odnoszą się do pewnej, moim zdaniem, zauważalnej tendencji, w wyniku której nie mam ochoty biec od razu do kina na kolejną spektakularną premierę, i sprawiają, że nie do końca jestem w stanie się poddać euforii kolejnych sag.
Marketingowa maszyneria
Podobne wpisy
Pierwszym, bardzo subiektywnym czynnikiem, który budzi moją niechęć, jest odczucie, że praktycznie wszystkie współczesne filmy superbohaterskie są wytworem wysokoobrotowej fabryki i w zasadzie nie wiadomo, czy medialne akcje i gadżety reklamują film, czy też raczej film jest pretekstem do ich dystrybucji. Co gorsza, maszyneria ta działa tak intensywnie, że nietrudno na długo przed seansem znać tożsamość, wydźwięk, przebieg fabuły, a nawet wady filmu (np. przez zalewające Facebooka spoilerowe i wsobne memy). Posmak masowej produkcji potęguje odczucie, że każdy kolejny film superbohaterski jest skrojony pod uzupełnianie brakujących ogniw wielkiej popkulturowej układanki – dlatego trudno mi brać za dobrą monetę „niepokorność” takiego Deadpoola czy rzekomą nowatorskość Wonder Woman, nawet jeśli intencje twórców były jak najlepsze. Dziś brakuje mi zaplanowanych i zrealizowanych indywidualnie filmów superbohaterskich, które nie miałyby być fragmentem większej całości i jakimś „obliczem” serii/sieci, ale po prostu historią samą w sobie, z własną i autonomiczną tożsamością. Może to paranoja czy malkontenctwo, ale wolałbym mniej słyszeć echo kalkulatorów, oglądając kolejne zwiastuny, i dostać film mniej starający się tworzyć grunt pod serię kontynuacji.
Temperatura sporów
Wystarczy zajrzeć do losowej dyskusji pod newsami na temat nowych filmów Marvela lub DC, żeby z dużą dozą prawdopodobieństwa zostać porażonym temperaturą emocji ludzi, którzy z zapamiętaniem mieszają z błotem konkurencyjną serię i jej fanów. Plemienne wojny zwolenników jednego i drugiego studia są momentami tak absurdalne, że można zapomnieć, że chodzi w gruncie rzeczy o filmy czysto rozrywkowe, a do tego niespecjalnie aspirujące (przynajmniej do niedawna, znów kłaniam się Akademii) do miana arcydzieł kinematografii. Ale równy poziom przesady osiągają też hejterzy, którzy czasem chyba oglądają filmy po to, by mieć arsenał do mieszania ich z błotem i nazywania każdego, komu owe dzieła się podobają, amebami umysłowymi. I jak tu po prostu cieszyć się kinem, skoro po lekturze trzech losowych komentarzy czuje się presję wyboru – strona „kocham to i będę bronił tego do ostatniej kropli krwi” albo strona „to gówno i każdy, kto się dobrze bawił, to bezmózg”? I żeby nie było, że „kiedyś było lepiej” – zajadłe protesty batmanofilów po obsadzeniu Michaela Keatona jako Człowieka-Nietoperza to ten sam problem. Przydałoby się trochę luzu, bo w końcu mówimy o fikcyjnych historiach mających bawić, prawda? Presja zajęcia stanowiska, którą często wyczuwam – również, a może przede wszystkim w luźnych rozmowach towarzyskich, które skręciły w niebezpieczne rejony popularnego kina – zniechęca mnie w ogóle do zbliżania się do przyczyny tego typu jałowych wojen.