HEROSI NIE TACY SUPER. 5 grzechów dzisiejszych filmów o superbohaterach

Sieci uniwersów
Wspominałem, że przeszkadza mi wrzucenie filmów w wielkie machiny PR-owe, sprawiające, że każdy jeden ma być częścią większej układanki i rynkowego kolosa. Z tym wiąże się także niesłychanie ostatnio modne tworzenie uniwersów, które mają grupować filmy w całość i stworzyć wielki świat. Tyle że nierzadko odbija się to na indywidualnej jakości pojedynczych obrazów, które muszą dostosować swoją strukturę do wymogów sieci. Od pewnego momentu większość filmów o superbohaterach zaczęła być równocześnie kontynuacją poprzednich i służyć budowaniu sieci dla kolejnych filmów. Przez to skutecznie ogranicza się satysfakcję z seansu komuś, kto nie śledził uważnie wszystkich poprzednich produkcji z serii, włącznie ze scenami po napisach i wyłapywaniem niuansów, będących czechowowskimi strzelbami, które wypalą za x odcinków. Trudno nawet zabrać się za film, który nagle kogoś zainteresuje, skoro od razu wiadomo, że żeby właściwie, w pełni go odbierać, powinno się nadrobić kilka opuszczonych tytułów tworzących pod niego grunt. Tak samo w drugą stronę – jeśli zżyję się jakoś z bohaterem, to nie wystarczy zapewne, żebym sięgnął po kolejne epizody solowe – przecież jego historie współtworzą również crossy i występy gościnne. Mania budowania seryjnych megafilmów przekłada się często destrukcyjnie na scenariusze poszczególnych produkcji, które zamieniają się w kłębowisko wątków mających stworzyć nowe uniwersum. Czasem kończy się to tym, że leżą i film, i uniwersum (tak Zack, do ciebie mówię). Uczciwsze jest dla mnie podejście serialowe – z góry wiadomo, że trzeba oglądać serie od pilota do ostatniego sezonu, żeby rozumieć historię, a fikcja samodzielności epizodów serii raczej irytuje, niż mobilizuje do ciągu seansów.
Powtarzalne schematy
Podobne wpisy
Kolejny, dość oczywisty problem to powtarzalna struktura. Niby poszczególne filmy różnią się pod tym względem, ale imperatyw ekspozycji i zazwyczaj banalne przeprowadzenie konfliktu dobro/zło rzucają się w oczy. Racje są jasne do osądu, a na końcu powinien się pojawić morał. Najlepszym przykładem może być chociażby słynny Mroczny rycerz (którego skądinąd lubię) – potencjał psychologiczny i głębia konfliktu moralnego wygenerowanego przez Jokera na końcu sprowadzone są do patetycznego, sentymentalnego rozwiązania, wpisującego się w nijaki standard, a finałowa ambiwalencja potępienia Batmana sprawia wrażenie topornego ratowania tytułowego mroku. W ostateczności najczęściej wszystko sprowadza się do tego, że bohater/bohaterka dorasta do swoich mocy i odpowiedzialności (która jest wielka, podąża bowiem za wielkimi mocami – jak wiemy doskonale dzięki konsekwentnym rebootom Spidermana), a zło musi przegrać, bo miłość i przyjaźń są silniejsze niż wszystko. A żeby było jeszcze milej, to najlepiej, żeby potoczyło się to w klasyczny sposób i sprowadziło do kulminacyjnej nawalanki (kulminacyjnych nawalanek). Do tego dochodzi wciąż silnie obecny plot armor: do niedawna praktycznie nie do pomyślenia było też, żeby (super)bohaterowie mogli zginąć, co osłabia skutecznie emocje towarzyszące kibicowaniu im – choć tu przyznaję, że tendencja się zmienia, a przynajmniej bywa ostatnio przełamywana. Choć niekoniecznie „zabijalność” herosów musi wywołać zmianę na lepsze, śmierć bohaterów przy utrzymaniu się uniwersów może (i pewnie będzie) bowiem skutkować wprowadzaniem nowych, a co za tym idzie – kolejnymi epizodami w konwencji origin story. Czyli kolejnym trzecim wytartym schematem.
Targetowanie familijne
Ostatnim problemem jest dla mnie swojska łagodność dzisiejszego kina. Pamiętacie Robocopa Verhoevena? Albo chociaż Powrót Batmana? Tamtej brutalności, ambiwalencji, mroku mi dziś brakuje. Ostatnimi reprezentantami jakkolwiek frapującej psychologicznej perwersji, których mogę sobie przypomnieć, są Scarecrow z Batmana: Początku i Joker z Mrocznego rycerza, stosunkowo najmniej odarci z mrocznej żywiołowości i nieobliczalności. Od tego czasu wszystko jest dość ugrzecznione i mało kanciaste (najboleśniej widoczne było to przez kontrast w Mroczny rycerz powstaje). Słyszę krzyki fanów Deadpoola, ale mi chodzi o inny typ zadziorności – nie wulgarnego łobuzerstwa, ale faktycznego mroku motywacji i działań, niekoniecznie objawiającego się „świrowaniem”, a raczej faktyczną nieobliczalnością. Boli to o tyle, że punkty wyjścia wielu dzisiejszych filmów superbohaterskich są naprawdę intrygujące, ale ostatecznie pod szyldem PG sprowadzone są do banalnych klisz i czarno-białej wizji świata. Być może trend zmieni się wraz z wpuszczaniem autorów takich jak Scorsese czy Tarantino do wielkich franczyz, za co trzymam kciuki, bo kino superbohaterskie to jedno z najfajniejszych miejsc do eksplorowania id, o czym w przeszłości mogliśmy się przekonać.