search
REKLAMA
Ranking

Zaskakująco PRAWDZIWE NAZWISKA gwiazd

Jacek Lubiński

31 marca 2018

REKLAMA

Rock Hudson

Z reguły to imigranci bądź ich potomkowie zmuszeni są do nadawania sobie artystycznych pseudonimów, gdyż ich prawdziwe nazwiska są najzwyczajniej w świecie problematyczne do wymówienia. Czasem jednak tyczy się to również Amerykanów z krwi i kości, a takim był niewątpliwie „The Rock” swoich czasów. Liczący prawie dwa metry wzrostu urodził się w Illinois jako męski byt idealny. No… prawie. Jego dane na świadectwie – Leroy Harold Scherer, Jr. – kapci z nóg już bowiem nie zrywały. Szczególnie, gdy mówimy nie o sezonowym raperze, lecz o gwieździe dużego ekranu. Lecz na długo przed tym, wskutek rozwodu rodziców, Leroy stał się jeszcze… Royem Fitzgeraldem (bez związku z TYMI Fitzgeraldami). Hudsona wynalazł mu dopiero jego pierwszy agent, który połączył w jedno nazwę Skały Gibraltarskiej i rzeki Hudson (pytaniem za sto punktów pozostaje: jak?). I choć sprawdziło się jak ta lala, Junior szczerze go nie cierpiał. Bywa i tak.

Cheryl Ladd

Jeden z telewizyjnych Aniołków Charliego – to właśnie ona przyszła na zastępstwo niesfornej Farrah Fawcett – to dziecko kelnerki i maszynisty kolejowego. Na upartego da się to wyczytać z jej oryginalnego nazwiska – Cheryl Stoppelmoor – choć trudno oprzeć się wrażeniu, iż kryje się tu gdzieś jakiś ponury żart. Stawiając pierwsze kroki w branży młoda Cheryl nie czuła się specjalnie uprzedzona względem niego, ale asekuracyjnie przyjęła pseudonim Cherie Moor. Lecz zanim jej kariera na dobre się rozwinęła, poślubiła kolegę po fachu, Davida Ladda i nawet po rozwodzie tak już jej zostało. Mądrze.

Demi Moore

Gdyby jakimś cudem ktoś wymyślił działający wehikuł czasu i wpadł na pomysł cofnięcia się do lat 60. poprzedniego stulecia, znalezienia słodkiej „dziecinki Moore” i wbicia jej do głowy, aby nigdy, przenigdy nie gmerała w swoich ustawieniach, to dwie dekady później z plakatów takich hiciorów jak Ognie św. Elma, Siódmy znak, czy w końcu Uwierz w ducha, być może radośnie patrzyłaby na nas… Demetria Guynes (auć!). Zresztą bardzo prawdopodobne, że i bez sięgania po fantastyczne technologie by do tego doszło, gdyby nie fakt, iż w swej siedemnastej wiośnie Demetria podjęła szaloną decyzję poślubienia muzyka Freddy’ego Moore’a. Wystarczy rzut okiem na ich archiwalne fotki i widać, że związek ten przyszłości nie miał żadnej (skończył się po czterech latach), ale nie ulega wątpliwości, że pomógł Demi zostać jedną z największych gwiazd Hollywood – co w przypadku Guynes nie byłoby już takie oczywiste.

Vin Diesel

Łysy mięśniak urodził się w Kalifornii jako Mark Sinclair (a według niektórych źródeł jako Mark Sinclair Vincent – ma zresztą brata bliźniaka, Paula Vincenta). Samo w sobie jest to nawet nieźle brzmiącą alternatywą dla gwiazdy kina akcji. Niemniej tylko alternatywą, do czego Mark najwyraźniej też doszedł, jeszcze w buntowniczych czasach młodości nadając sobie muskularny przydomek Vin Diesel. Trudno nawet doszukiwać się genezy tego pseudonimu, ale patrząc na długotrwały sukces serii Szybcy i wściekli, zdecydowanie musi kryć się on w oparach benzyny i ryku koni mechanicznych. I trzeba przyznać, że jest równie smukły i mocny, co promowane tam przez Diesela super auta.

John Wayne

I na koniec perełka, która idealnie obrazuje magię kina. Ikona najbardziej amerykańskiego ze wszystkich gatunków, nie miała szczęścia do swojego rodowego imienia i nazwiska – jak to często bywa praktykowane, nadanych mu w spadku po przodkach. Marion Michael Morrison, jak wpisane miał w dowodzie, z pewnością nie zostałby gwiazdą westernu. Zresztą być może właśnie dlatego nie przyjęto go wcześniej do marynarki. Szczęśliwie już w dzieciństwie otrzymał przezwisko „Mały książę”, które mimo iż powinno pogrążać go jeszcze bardziej, stało się jego znakiem rozpoznawczym w branży. Co ciekawe „The Duke” tylko raz widniał w napisach filmu jako właśnie Duke Morrison (a było to w komedii muzycznej Words and Music z 1929 roku). Potem próbowano z niego zrobić Anthony’ego Wayne’a, ale pomysł ten – ku chwale ojczyzny – nie przeszedł. I tak narodził się John Wayne, z którym już nikt nigdy nie próbował zadzierać w temacie. Amen.

Bonus:

A na deser rodzinka Estevezów – począwszy od lewej przed wami: Ramon Antonio Gerard (Martin Sheen), Carlos Irwin (Charlie Sheen) i Emilio Estevez (jedyny bez alternatywy). Aż nie chce się wierzyć, że nie powstał jeszcze ani jeden film robiący użytek z tego hiszpańskiego dobra. Vamos!

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA