search
REKLAMA
Ranking

Zaskakująco PRAWDZIWE NAZWISKA gwiazd

Jacek Lubiński

31 marca 2018

REKLAMA

Powiadają, że nie szata zdobi człowieka. Ale nazwisko jak najbardziej. Dobre dane osobowe to nierzadko pierwszy krok ku sławie, o czym przekonało się wiele gwiazd filmowych, z reguły noszących w rzeczywistości o wiele mniej magnetyzujące personalia niż te znane nam z kinowych plakatów.  Nasza zagraniczna agentka Jelena Lidia Wasiljewna Mironowa – znana szerzej pod pseudonimem: Helen Mirren – właśnie dostarczyła nam przykłady, które teraz dajemy wam do wglądu.

Fred Astaire

Król parkietu był dzieckiem emigrantów z Prus i Austrii. Nie powinny zatem dziwić jego rodowe dane – Frederick Austerlitz. I trzeba przyznać, że utworzył sobie z nich całkiem zgrabny anagram. Z drugiej jednak strony jest coś niepokojącego w tym nazwisku – i bynajmniej nie chodzi o widmo słynnej bitwy. W zestawieniu z tańcem, kolorowymi strojami oraz pląsającą u jego boku Virginią McMath (czyli Ginger Rogers) brzmi bardziej jak zapowiedź jakiegoś absurdalnego koszmaru od Davida Lyncha. No cóż, panie Fred, może w młodości trzeba było zakumplować się z Borisem Karloff… Przepraszam, Williamem Henrym Prattem?

Joan Crawford

Jedna z legend dużego ekranu miała w sobie krew Hugenotów. Brzmi dumnie, więc na początku kariery bynajmniej nie wstydziła się swojego rodowego nazwiska (Bóg raczy wiedzieć dlaczego). Dopiero szef MGM, Louis B. Mayer, poszedł po rozum do głowy – czy też raczej wyczuł nosem gówniany interes – i zorganizował swej gwieździe nowe dane osobowe w wyniku… konkursu. Późniejsza „Joasia” ugięła się, choć szczerze nienawidziła członu „Crawford”. O tym, że był to jednak jedyny słuszny wybór przekona się każdy, kto obejrzy któryś z jej wczesnych filmów i zobaczy w tam… Lucille LeSueur. Tak, to już brzmi dupnie.

Kirk Douglas

Rodzice wielkiego Kirka byli żydowskimi emigrantami z Cesarstwa Rosyjskiego (a obecnych terenów Białorusi). Przyszły gwiazdor urodził się więc jako Issur Daniłowicz (samo imię, wywodzące się bezpośrednio z Pisma Świętego, oznacza „księcia bożego” i po ponad stu latach życia Issura trudno odmówić mu trafności w tym przypadku). Dorastał już jednak pod łatwiejszymi do wymówienia personaliami Isadore „Izzy” Demski. Aż w końcu, za namową swojego kumpla, Karla Maldena (naprawdę Mladen Sekulovich), osiadł na właściwych laurach, które ostatecznie zmieniły oblicze kina. I przy okazji również losy jego syna, Michaela. Mała zmiana, a cieszy. Swoją drogą jako pierwszy zapłaciłbym dolara, żeby obejrzeć wspólnie Demskiego i Mironową na tropie, w jakiejś superprodukcji made in ZSRR (względnie CCCP) – nawet i czysto propagandowej.

Cary Grant

Tutaj nie ma wielkiej tajemnicy. Każdy, kto choć trochę interesuje się starym Hollywood wie, że Grant przyszedł na świat jako Archibald Leach. Sam zainteresowany nigdy nie wstydził się zresztą tego faktu, wielokrotnie żartując z niego, a nawet w paru filmach czyniąc ze swoich danych inside joke. Jak wielu przed nim i wielu po nim, Grantem stał się dopiero na samym początku aktorskiej kariery – w wieku lat 27 – co było warunkiem producentów, którzy chcieli na plakaty czegoś bardziej amerykańskiego w brzmieniu. Cóż, biorąc pod uwagę, że „Gary Cooper” było już zajęte, to bardziej się nie dało. Brawo!

Rita Hayworth

„Bogini Miłości” była efektem gorącego uczucia dwójki tancerzy – pochodzącego z Hiszpanii Eduarda Cansina i mającej w sobie brytyjsko-irlandzką krew Volgi (!!!) Hayworth, po której panieńskie nazwisko mała Margarita Carmen Cansino ostatecznie sięgnęła w drodze ku sławie. Zaczynała jednak w Hollywood jako (seño)Rita Cansino, co wraz z latynoską urodą nadawało jej w opinii producentów zbyt egzotyczną otoczkę i mocno ograniczało wybór ról. Ku konsternacji ojca zmieniła więc swoje personalia na bardziej przyjazne amerykańskiej widowni. Wraz z nimi zmieniła także kolor włosów i poddała się drobnym korekcjom plastycznym twarzy. No cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo osiągnąć status gwiazdy.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA