ZAKOŃCZENIA, KTÓRE NAJBARDZIEJ MNIE ZAWIODŁY. To nie tak miało być
Piękna i Bestia (1991), reż. G. Trousdale, K. Wise
Zakończenie Pięknej i Bestii w wielu widzach wywołuje mieszane uczucia, choć zwykle są to przytyki raczej humorystyczne. Niektórzy na przykład żartują, że morał animacji studia Disneya brzmi: „Nieważne jak wyglądasz, ważne, że masz zamek i fortunę”. Jest w tym ziarno prawdy, ale mnie bardziej uderzyła inna kwestia. Przez cały film promowana jest idea, że wygląd zewnętrzny nie ma znaczenia. Istotny jest charakter, nawet jeśli niedoskonały, a nad swoimi wadami można pracować. I tak, główna bohaterka, Belle, zakochuje się w tytułowej Bestii ze względu na jego dobroć, opiekuńczość i oddanie, a nie dziką, przerażającą powierzchowność. Uwydatnia to przesłanie, zwłaszcza że przeklęty bohater kontrastuje z przystojnym i śmiałym Gastonem, który okazuje się jednak agresywnym narcyzem. Niestety w samej końcówce cała budowana narracja musiała legnąć w gruzach, gdy Bestia, zdobywszy prawdziwą miłość, zamienia się w… wysokiego, przystojnego szatyna o błękitnych oczach, a jakże! Można tłumaczyć twórców, że wątek miłości kobiety i, jak by nie patrzeć, niezupełnie ludzkiej istoty wyglądałby dość niepokojąco w filmie dla dzieci. Niemniej promowanie idei, że najważniejsza jest osobowość i opieranie jej na bohaterze, który i tak zmienia się w fizyczny ideał mężczyzny, zakrawa na żart. Zatem charakter jest najważniejszy, ale równie istotne jest, by wyglądać jak długowłosy Szwed.
Kula (1998), reż. B. Levinson
W tym przypadku zamysł zakończenia był całkiem dobry i spójny z resztą fabuły, ale na ekranie nie wyszło to już tak dobrze. W Kuli bohaterowie ekspedycji badawczej wyruszają na dno Oceanu Spokojnego, by zbadać tajemniczy pojazd spoczywający tam od trzystu lat, który mógł należeć do obcych. Badacze odnajdują w pojeździe wielką złotą kulę niewiadomego pochodzenia, która daje im umiejętność (albo raczej przekleństwo) zmieniania rzeczywistości zgodnie ze swoimi myślami. Problem w tym, że moc, którą otrzymali od kuli, zaczyna urzeczywistniać podświadome treści umysłów bohaterów, a przede wszystkim ich największe lęki. Wymowa filmu Barry’ego Levinsona, mimo że pozbawiona większych subtelności, wypada na ekranie bardzo dobrze — zwłaszcza dla takiego widza jak ja, uwielbiającego thrillery i sporo im wybaczającego. W zakończeniu Kuli bohaterowie zdają sobie sprawę z niszczycielskich możliwości własnej psychiki, dlatego też postanawiają za pomocą nowych umiejętności wymazać sobie pamięć o wydarzeniach, które zaszły na dnie oceanu. Teoretycznie taka końcówka pasuje do reszty, ale Levinson ukazał proces usuwania pamięci w sposób wręcz kiczowaty. Troje bohaterów łapie się za ręce, zamyka oczy i w chwilę później jest już po wszystkim. Całej scenie towarzyszy podniosła muzyka oraz przebitki na złotą kulę wzlatującą ku niebu. Wygląda to śmiesznie i przesadnie pompatycznie, a całości zażenowania dopełniłoby jeszcze medytacyjne mruczenie naukowców.
A.I. Sztuczna inteligencja (2001), reż. S. Spielberg
Nawiązując do literatury, A.I. można by nazwać Pinokiem napisanym przez Philipa K. Dicka. Sztuczna inteligencja ma oczywiście swoje wady, na które przymykam oko dzięki arcyciekawej wymowie. Film Spielberga porusza wiele intrygujących tematów, takich jak globalne ocieplenie, tworzenie odczuwających, humanoidalnych androidów, a także konsekwencje społeczne i moralne ich istnienia. No i czego chcieć więcej? Hard SF połączone z bajką o mecha-chłopcu, który chciałby być prawdziwy, już w dzieciństwie nie pozwalało mi oderwać się od ekranu i do dziś niewiele się zmieniło. I kiedy wydaje się, że film zakończy się słodko-gorzkim, wywołującym burzę sprzecznych emocji finałem, w którym mały android David (Haley Joel Osment) poniekąd odnajduje Błękitną Wróżkę, wierząc, że ta zmieni go w prawdziwego chłopca, Spielberg robi coś karygodnego. Dokłada do Sztucznej inteligencji epilog, w którym David po dwóch tysiącach lat w lodzie zostaje wydobyty przez zaawansowane, przypominające kosmitów mechy, które pozwalają mu spędzić jeden dzień z klonem matki. Nie dość, że końcówka jest zupełnie zbędna, psująca niejednoznaczne, „właściwe” zakończenie, to jeszcze prowadzi za rękę i pokazuje, co powinienem czuć — przesłodzone wzruszenie rodem z melodramatu. Wzruszenie zaginęło, ustępując miejsca niesmakowi. Mam nadzieję, że Stanley Kubrick, pierwotny reżyser A.I., za bardzo nie przewraca się w grobie.