search
REKLAMA
Od szeptu w krzyk

WESOŁY DIABEŁ (1986 & 1988). Trauma przepracowana

Krzysztof Walecki

1 czerwca 2018

REKLAMA

Kilka tygodni temu w jednym z australijskich kin doszło do zaskakującej sytuacji, kiedy to przed seansem Piotrusia Królika puszczono zwiastun nowego horroru Dziedzictwo. Hereditary, ku przerażeniu znajdujących się na sali dzieci i ich rodziców. Przypomniało mi to historię moich przyjaciół, którzy jeszcze w latach 90. poszli do kina na familijnego Flubbera. Wśród widzów była również klasa kilkuletnich dzieciaczków, czekających na komedię z Robinem Williamsem, ale niespodziewających się widoku potwornych ksenomorfów w zwiastunie Obcego: Przebudzenie. Jak można się domyślić, nie byli rozbawieni tą zajawką. Te całkiem przypadkowe incydenty mogły być dla małych widzów ich pierwszym zetknięciem się z filmowym horrorem, mocno niefortunnym debiutem, ale jednocześnie pozbawionym celowości – nie wierzę w to, że rzeczone zwiastuny zostały wstawione naumyślnie, po to, aby nastraszyć biedne dzieci. Co zatem zrobić z filmem, który powstał z myślą o najmłodszych, a doprowadził je do traumy? Jak się czujemy (do dziś!), słysząc samo tylko imię Piszczałki?

Na wstępie zaznaczę, że głównym tematem tego tekstu będą Bliskie spotkania z wesołym diabłem (1988), czyli drugi film Jerzego Łukaszewicza o przygodach tytułowego stwora. Powodem jest różna przynależność gatunkowa obu części – o ile Przyjaciel wesołego diabła (1986) jest baśnią fantasy, rozgrywającą się „dawno, dawno temu”, w której diabeł Piszczałka od momentu pojawienia się na ekranie jawi się jako sympatyczny, mocno niezgrabny chochlik, o tyle już quasi-kontynuacja umiejscawia swojego bohatera we współczesności, czyniąc z niego postać, której wszyscy wokół się boją. Pierwsza połowa filmu korzysta z poetyki kina grozy tak często i pewnie, że aż trudno uwierzyć, że za cały dyptyk odpowiada ten sam człowiek. Ale po kolei i od początku.

KRZYŚ

Pamiętam to jak dziś – miałem siedem, może osiem lat, niedzielny poranek, śniadanie na stole, telewizor włączony, a tam pierwszy odcinek Przyjaciół wesołego diabła, serialowej wersji obu filmów. W jaki sposób twórcy połączyli dwie całkiem różne historie, napiszę później. Teraz trzeba tylko wiedzieć, że serial rozpoczynał się dokładnie tak, jak druga fabuła, czyli Bliskie spotkania. Od ujęcia wyłaniającego się z ciemnej nocy potwora. Kudłaty kurdupel, uzbrojony w gigantycznych rozmiarów widelec z wykrzywionymi końcami, idzie w kierunku kamery, a towarzysząca mu muzyka Marka Bilińskiego dziwnie nie pasuje do skierowanej rzekomo do dzieci produkcji. Ponure dźwięki i obraz, demon na ekranie, pasmo filmów dla najmłodszych – coś mi tu śmierdziało. Byłem zdezorientowany, poruszony, a nawet już wystraszony, a to ledwo czołówka. Oglądam jednak dalej. Głównie dlatego, że chcę też zjeść śniadanie. Jajka były, pamiętam dobrze, bo chwilę później na ekranie ta szkaradność zwinęła inne jajko biednej harcerce. I wtedy zobaczyłem diabła całkiem z bliska – wielki, zadarty do góry nos, pomarszczona, cała czarna morda, oczu jakby nie było. Harcerki we wrzask, bo widzą to, co i ja widzę. Spojrzałem wtedy na swoje śniadanie – jajka nadal na stole, ale oczami wyobraźni widzę, jak włochata łapa jedno zabiera. Mojej młodszej siostry w ogóle to nie wzięło, rodziców też – nerwy jak postronki, żadnej reakcji. Po raz pierwszy w życiu byłem sam.

Jedziemy dalej, a właściwie Leon jedzie, jakimś sportowym wozem, jak w Nożu w wodzie (wtedy nie byłem taki mądry). Na siedzeniu obok jego żona, albo matka żony, jeśli nadal trzymać się analogii z filmem Polańskiego. Najpierw mijają przerażone harcerki, a potem wpadają na ten pomiot szatana, który przecina im drogę, wybiegając z jednego zagajnika, aby zniknąć w drugim. Ruszało się toto niezgrabnie i w zwolnionym tempie, dzięki czemu cała scena trwała dłużej, niż powinna. Moje młode serce nie wytrzymało. Ja też wybiegłem – z pokoju do kuchni – tłumacząc reszcie domowników, że idę pozmywać po śniadaniu. Błyskawicznie przejrzeli mój blef, bo w tamtych czasach pochłaniałem wszystko, co leciało w telewizji, a naczynia myłem niechętnie. Łzy w oczach, pot na czole, cały się trząsłem ze strachu, ale jakoś udało im się zaciągnąć mnie z powrotem przed ekran. Chciałbym pamiętać (albo najlepiej nagrać – twardy dowód!) to, co mi wtedy powiedzieli, w jaki sposób przekonali zszokowanego kilkulatka do tego, aby kontynuował tę wyprawę do piekła, bez pewności, że wróci potem do domu. Zatem usiadłem pośród bliskich, a w rzeczywistości – jak w pułapce.

REKLAMA