WES ANDERSON. Facet z Rushmore.
Dla jednych objawienie amerykańskiego kina niezależnego, dla innych nieco irytujący esteta, który niezasłużenie zbiera poklask krytyków. Człowiek, który zmienił profil aktorski Billa Murraya i został okrzyknięty przez Martina Scorsesego jednym z nielicznych współczesnych reżyserów, którzy rozumieją wpływ muzyki na obraz. A przede wszystkim, autor siedmiu filmów fabularnych, które na stałe wpisały się w panoramę jankieskiego indie cinema. Panie i panowie, Wes Anderson!
Anderson należy do amerykańskiego pokolenia lat dziewięćdziesiątych. To właśnie ta dekada okazała się być w USA wyjątkowo przychylna dla filmowców, którzy zdecydowali się podążać ścieżkami zdecydowanie odległymi od głównego nurtu kina hollywoodzkiego. W tym okresie z cienia kin studyjnych i domowych montażowni wyszli m.in. Kevin Smith, Richard Linklater, Paul Thomas Anderson, Todd Solondz, Hal Hartley, Steven Soderbergh, czy Abel Ferrara. Kino niezależne, zupełnie odmienne od tego, co rozpalało wyobraźnię bywalców multipleksów i sieciowych wypożyczalni video, przestało być jedynie marginesem amerykańskiej produkcji. Co więcej, twórcy, którzy zawojowali w tym okresie widzów i krytyków zza wielkiej wody, już wkrótce mieli stać się jednym z głównych towarów eksportowych na kinowe rynki europejskie.
Wes Anderson z filmem fabularnym zadebiutował dopiero w roku 1996. Niemniej, o kształcie jego kina zadecydował głównie okres dzieciństwa oraz lat młodzieńczych. Wydarzeniem, które odbiło się na jego twórczości najbardziej jest rozwód rodziców, który przeżył w wieku ośmiu lat. Niemal wszystkie filmy Andersona w mniejszym, lub większym stopniu poruszają temat problemów rodzinnych, a w szczególności problemów w komunikacji pomiędzy rodzicami, a dziećmi. Odbiciem tego okresu są również dziecięce postacie Andersona, które – w ślad za ich twórcą – są zdecydowanie odmienne od swoich rówieśników (w trakcie swojego dzieciństwa Anderson kręcił filmy na taśmie 8mm oraz pisał sztuki). Dalsze lata to szkoły prywatne, ze Szkołą Przygotowawczą im. Św. Jana na czele (to ona jest ponoć pierwowzorem uczelni z filmu „Rushmore”) oraz filozofia na uniwersytecie w Teksasie, gdzie Anderson zapoznaje się z Owenem Wilsonem. Panowie razem rozpoczynają zabawę z filmem krótkometrażowym. W roku 1992, wraz z bratem Wilsona, stworzone zostaje „Bottle Rocket”, które zyskuje bardzo pozytywne recenzje na festiwalu Sundance (w roku 1994). Sukces krótkiego metrażu otwiera Andersonowi drogę do pieniędzy potrzebnych na realizację pełnometrażowego projektu. I tak rozpoczyna się magia jego kina, o efektach której opowiem pokrótce poniżej.
Trzech facetów z Teksasu / Bottle Rocket (1996)
Pierwszy pełnometrażowy film Andersona jest rozwinięciem historii opowiedzianej w krótkim metrażu, o którym wspominałem na końcu poprzedniego akapitu. „Trzech facetów z Teksasu”, to również aktorski debiut Owena Wilsona, który współpracował z Andersonem przy tworzeniu scenariusza, oraz jego brata, Luke’a.
Film opowiada o trójce mężczyzn, którzy postanawiają zapisać się w historii świata przestępczego. Pierwszy z nich jest mózgiem operacji, który posiada tendencje do zbytniego dramatyzowania oraz komplikowania najprostszych spraw. Przestępca numer dwa cierpi na problemy związane z psychiką. Nie jest on jednak przedstawicielem dość szerokiego grona filmowych socjopatów, którzy nękają autostopowiczów i wysadzają hotele. Anthony po prostu zbyt często cierpi na depresję, którą zwykł nazywać mianem „zmęczenia”. Bandyta numer trzy zostaje dołączony do grupy jedynie dlatego, że jako jedyny ze znajomych wcześniej opisanej dwójki posiada samochód, który każdemu szanującemu się przestępcy jest przecież niezbędny. Pierwszym skokiem niewielkiej organizacji przestępczej jest rabunek domu jednego ze złoczyńców. Wśród łupów znajdują się kolczyki, które niegdyś zostały podarowane matce przez syna, który zszedł na złą drogę, a że prezentów od siebie się nie kradnie, to następnego dnia – za pośrednictwem siostry – wracają one do obrabowanego domu. Humor dalszej części filmu oscyluje właśnie w tych rejonach.
Pierwszy film Andersona dość znacząco odstaje od pozostałych produkcji. I nie chodzi tu o to, że „Trzech facetów z Teksasu” to film zły (Martin Scorsese umieścił go nawet wśród swoich ulubionych filmów lat dziewięćdziesiątych). Mimo tego, że mamy tu zalążki stylu, który wkrótce stanie się znakiem firmowym reżysera, charakterystyczny żart oraz braci Wilsonów, którzy powrócą w filmach Andersona jeszcze nie raz, to brak tu jeszcze plastycznej oryginalności kolejnych obrazów. Może w kontekście opowieści o trójce ekscentrycznych odszczepieńców, którzy postanawiają zawojować ulice zabrzmi to dość dziwnie, ale „Trzech facetów z Teksasu” jest zdecydowanie najbardziej realistycznym filmem twórcy. Kolejne produkcje będą posiadać odrealnioną otoczkę, która zdaje się być dziwną wypadkową pastelowych światów tworzonych przez dzieci na kartkach papieru i poważnej refleksji na temat relacji międzyludzkich.
Rushmore (1998)
Rushmore! Rushmore! Rushmore! Niech żyje Rushmore! Właśnie takie słowa cisną się na usta po obejrzeniu drugiej fabuły Andersona, co z całą pewnością ucieszyłoby jej głównego bohatera, Maxa Fischera.
W okrzykach nie chodzi bynajmniej o słynną górę, którą pokiereszowano tak, aby przypominała twarze amerykańskich prezydentów, ale o prywatną uczelnię, do której uczęszcza Max. Postać wykreowana przez Jasona Schwartzmana to wręcz encyklopedyczny przykład bohatera pochodzącego ze świata Andersona. Młody człowiek przejawiający cechy aroganckiego mężczyzny, który zachowuje się tak, jakby znał odpowiedź na wszystkie pytania, jakie trzymają w zanadrzu Sfinksy tego świata. Mimo wszystko, nie jest on postacią negatywną, a wręcz przeciwnie – z miejsca zdobywa sympatię widza, którego przyciąga jego pasja, ekscentryzm, dziwny humor i, dostrzegalne między wierszami, zagubienie. Max na przemian śmieszy, irytuje, zadziwia i wzbudza współczucie, stanowiąc tym samym dziwną mieszankę cech, które pozornie się wykluczają.
Największą miłością Maxa jest Rushmore. Nie interesują go jednak stypendia oraz wysokie oceny. Max zakochany jest w Rushmore jako instytucji i wspólnocie, która – jak się wydaję – pozwala mu zrekompensować braki powstałe w innych płaszczyznach życia. Jego miłość przejawia się w uczęszczaniu na wszystkie możliwe kółka zainteresowań, które z reguły znajdują się pod jego kuratelą, oraz zalewaniu Rushmore kolejnymi inicjatywami uczniowskimi. Styl życia Maxa imponuje miejscowemu potentatowi finansowemu, Harmanowi Blume’owi, który to z kolei zyskuje szacunek Maxa (chłopakowi imponuje fakt, że Blume osiągnął sukces). Relacja obu Panów kwitnie do momentu zatrudnienia w Rushmore Rosemary Cross, która kradnie serce zarówno młodego ucznia, jak i dojrzałego oraz żonatego Blume’a.
Podobne wpisy
W roli Blume’a po raz pierwszy raz pojawia się u Andersona Bill Murray, który na stałe zagości w słodko-gorzkim świecie reżysera. Co więcej, postacie odgrywane przez Murraya często są do siebie tak podobne, że zmiana nazwiska i charakteryzacji wydaje się być jedynie kosmetycznym zabiegiem. Murray gra zazwyczaj człowieka w mocno zaawansowanym wieku średnim. Jego życie dla wielu wydaje się być jednym wielkim pasmem sukcesów, lecz dla niego samego jest niekompletne. Głównym powodem rozterek jest rodzina, a raczej pragnienie jej poprawnego funkcjonowania. Dla przykładu, w „Rushmore” małżeństwo Blume’a jest jedynie notką zapisaną na papierze, a jego synowie są osobami, których nie może znieść. Kontakt z Maxem jest dla niego lekarstwem. Chłopak staje się dla niego bliższy, niż ludzie, z którymi mieszka. Postacie Murraya nie są jednak jedynie dramatycznymi figurami. Podobnie jak całe kino Andersona łączą w sobie elementy nostalgii, specyficznego humoru i dziecięcego idealizmu.
„Rushmore” jest pierwszym filmem typowo „andersonowskim”, przez wielu uważanym za apogeum jego reżyserskiej twórczości. To właśnie ono utrwaliło pozycję Andersona i umożliwiło mu realizację kolejnych projektów, zatem – jeszcze raz – niech żyje Rushmore!