search
REKLAMA
VHS

VHS: Wojny Robotów

Radosław Buczkowski

15 lipca 2013

REKLAMA

W końcu, po latach podchodów, Hollywood zabrało się za filmowy koktajl o nazwie olbrzymie roboty vs. jeszcze większe potwory. Taki temat to przecież filmowy samograj i trudno uwierzyć, że dopiero teraz, wraz z premierą Pacific Rim, dane nam będzie zobaczyć wysokobudżetową rąbankę z udziałem wielkich mechów.

Tak jak potwory maści wszelakiej gościły na ekranach kin od lat, tak tematyka olbrzymich mechów sterowanych przez człowieka od zawsze była traktowana po macoszemu.  Nawet w latach 80., dla mnie złotym okresie widowiskowego s-f, kiedy to powstawały ociekające kultem projekty wielu świetnie wyglądających robotów (Caine/ED-209), nikt nie odważył się na wysokobudżetową produkcję traktującą o olbrzymich maszynach bojowych – fanom robocich naparzanek musiały wystarczyć genialnie zaprojektowane i zanimowane przez Philla Tippeta machiny kroczące z epizodów V i VI Star Wars czy też Ripley w ładowarce walcząca z królową obcych w Aliens. Trzeba było czekać aż do 2003 roku  na fatalną fabularnie, ale mistrzowską realizacyjnie trzecią część Matrixa, gdzie w obronie Syjonu biorą udział oddziały pilotów uzbrojonych  w mechy – design maszyn pozostawiał sporo do życzenia (brak ochronnego pancerza), ale spore gabaryty maszyn i  wyborna rąbanka nadrabiały to z nawiązką.

Ku mojej wielkiej radości wraz z premierą Dictrict 9 dostałem kolejną porcję robociego zniszczenia – nie za wielką, ale intensywną i technicznie wyborną. Nie mogę powiedzieć tego samego o trzeciej części Starship Troopers, którą nabyłem tylko dlatego, że na okładce dvd zobaczyłem ludzi za sterami bojowych maszyn. Zarówno walki, jak i jakość wykonania mechów wpisują się tutaj w ogólny poziom filmu i mówiąc krótko, są fatalne – szkoda, bo kto nie chciałby zobaczyć krwawej łaźni spowodowanej starciem pomiędzy Arachnidami a oddziałami kosmicznych marines. Co ciekawe, już Verhoeven chciał użyć mechów w pierwszym filmie z serii (też byłem zdziwiony, że powstał więcej niż jeden), ale jak to zwykle bywa, sprawa rozbiła się o budżet. Szkoda. Szczęśliwie dla mojej robociej fascynacji, James Cameron odkurzył i przerobił pierwotnie planowany projekt ładowarki z Aliens, po czym umieścił oddział wielozadaniowych mechów w Avatarze.

Walka najemników z szarżą Na’vi wyglądała świetnie, a solówka pułkownika Quaritcha z Thanathorem urywa głowę przy samym pośladzie, ale to nadal nie było to, na co czekałem. Sceny walk są bardzo widowiskowe, ale  brakuje im jednak klasycznego, wielce pożądanego uderzenia. Rozmiar maszyn z blockbustera Camerona także pozostawia wiele do życzenia – tak, rozmiar ma znaczenie,  słyszałem to wiele razy, więc chyba coś w tym jest. Na bezrybiu i rak ryba, więc teoretycznie najbliżej spełnienia moich dziecięcych marzeń był Michael Bay, który zabrał się za filmową adaptację wiadomego serialu animowanego. Choć nigdy nie przepadałem za Transformersami i wolałbym zobaczyć film o wielkich robotach sterowanych przez człowieka, to nie ukrywam, że na część pierwszą wybrałem się do kina ze sporymi nadziejami.

Oczywiście film okazał się fatalny (nie chcę nawet wspominać o jeszcze gorszych kontynuacjach) i jak się łatwo domyślić,  nienawidzę tej kolorowej rąbanki z idiotycznym scenariuszem, napakowanej galerią karykaturalnych postaci, fatalnymi dialogami oraz beznadziejnie infantylnym zestawem uśmiechających się, mrugających, sikających i robiących cholera wie co jeszcze robotów. Michael  Bay zrobił  mi robocie Mystic River i wykorzystał moje dziecięce marzenia. Skoro Hollywood nigdy nie było stanie zapewnić mi robo-rozwałki w skali i poziomie, jakiego oczekiwałem, to zawsze mogłem liczyć na  B-klasowe, niskobudżetowe produkcje, które w okresie VHS-owego uderzenia królowały na półkach w miejskich wypożyczalniach. Po latach postanowiłem przypomnieć sobie kilka tytułów, które kiedyś dla fana robociego s-f dorastającego na początku lat 90. były prawdziwymi filmowymi skarbami.

Na Wielkiego Elektronika, jak ja uwielbiałem te filmy, a szczytem tej młodzieńczej fascynacji były wakacje u wuja ranczera (200 hektarów łamania przepisów BHP – bo nie miał prawdziwego dzieciństwa ten, kto choć raz nie spędził wakacji na polskiej wsi), kiedy to wieku lat  9 wyjechałem wózkiem widłowym ze stodoły bez otwierania wiaty (gedałej fromer ju bicz!), a zaledwie kilka tygodni później przewróciłem z kuzynem stóg, gdy podnośnika podczepianego użyliśmy niczym bojowego mecha i straciliśmy panowanie nad maszyną – wspominałem już kiedyś, że był ze mnie kawał skurczybyka? Poczekajcie tylko na recenzję „Backdraft” z Kurtem Russelem i zestaw anegdotek związanych z tym filmem – teraz powiem tylko tyle, że babcia chciała spryskać mi głowę wodą święconą, bo zaczęła mnie podejrzewać o diabelskie konszachty.

Przed wami chronologiczna lista robociego mordobicia, z którą mieliśmy szansę zapoznać się w erze VHS. Z powodu czystej ignorancji wyżej podpisanego,  nie pojawią się tutaj japońskie anime (o które zresztą było dosyć trudno w typowej polskiej wypożyczalni) ani inne Z-klasowe, azjatyckie produkcje o facetach w kartonowych wdziankach – choć znajdzie się miejsce dla amerykańskiego odpowiednika tekturowych robotów, oraz na jedno japońskie dzieło mecha zniszczenia. Panie i panowie, Let’s Get Ready To Rumble!!!


Robotix (1985)

https://www.youtube.com/watch?v=X2E_PTwYiu8

Na fali popularności Gobots, a zwłaszcza Transformers, powstało wiele produkcji traktujących mniej lub bardziej o inteligentnych machinach bojowych. Jedną z nich był serial promujący nową serię zabawek, wyglądających jak połączenie zabawek K’Nex z  Lego Technic. Robotix był produkcją nietypową, bo stworzoną na potrzeby większego bloku programowego dla najmłodszych i każdy odcinek trwał zaledwie sześć minut. Serial nie odniósł spodziewanego sukcesu i produkcję wstrzymano już po pierwszym sezonie, mimo tego jednak  postanowiono zmontować wszystkie istniejące odcinki i wydać je na VHS jako jeden film.

Pomysł chwycił i przez kilka lat „Robotix” cieszył się sporą popularnością wśród posiadaczy magnetowidów. Ogólny zamysł serialu to oczywista kalka z  Transformers, ale trzeba przyznać, że twórcy wymyślili kilka fajnych patentów, które nie pozwalają wsadzić Robotix do szuflady z tanimi podróbkami. Na Skalorze, skalno-pustynnej planecie, rozbija się wahadłowiec ze skłóconym oddziałem kosmicznego komando; na nieszczęście dla rozbitków na planecie trwa wojna pomiędzy dwoma nacjami maszyn. Zamiast się jednak bawić w odwieczną wojnę oraz sam w sobie absurdalny pomysł transformujących się robotów, scenarzyści wymyślają coś znacznie lepszego. Miliony lat temu Skalor zamieszkany był przez dwie nacje humanoidalnych istot, wojowniczych Terrakorów i pokojowo nastawionych Protektonów; w obliczu nadchodzącego zagrożenia zewnętrznego (wybuch supernowej), obie rasy decydują się na zawarcie pokoju i współpracę. Głęboko we wnętrzu planety zostają wybudowane komory hibernacyjne, które mają umożliwić przetrwanie obu ras. Równocześnie rozpoczęto budowanie zdalnie sterowanych robotów, które w przyszłości miałyby posłużyć do odbudowywania planety. Niestety podczas hibernacji dochodzi do rozszczelnienia sarkofagu i napromieniowania komór. Superkomputer sterujący sarkofagiem, w celu ratowania przyszłości obu ras, transportuje świadomość części zahibernowanych do swojej bazy danych, a uśpieni kosmici giną. Kilka milionów lat później przebudzony komputera transportuje dane do ciał robotów, dając im nowe życie. Jako że maszyny zostały zaprojektowane do użytku przez rasę podobną do ludzkiej  – współpraca powoduje, że zdolności świadomych mechów wzrastają kilkukrotnie.

Nie wiem jak dla was, ale dla mnie to absolutnie bombowy pomysł, który aż się prosi o pokazanie w filmie fabularnym –  co czuje istota, której świadomość została zamknięta w metalowej puszce? Dotychczas w Hollywood tylko Paul Verhoeven wziął ten temat na tapetę, tworząc wyśmienitego Robocopa. W serialu oczywiście jest to tylko liźnięte, a akcja filmu pędzi na łeb na szyję od sceny do sceny (forma krótkich epizodów zrobiła swoje), często ocierając się o sporą ilość dziecinady. Większość projektów postaci także woła o pomstę do nieba (robot wąż w kosmosie? Poważnie?), ale nie ukrywam, że chciałbym zobaczyć aktorską wersję „Robotix”,  która w rękach nawet scenarzysty wyrobnika mogłaby służyć jako strawna, zaskakująco głęboka i całkiem ciekawa alternatywa dla takiego Transformers. W tym momencie raczej ciekawostka, ale ciekawostka z olbrzymim potencjałem.
5/10

 

Gunhed (1989)

https://www.youtube.com/watch?v=mtvA7lVszU4

Podobno jest to jeden z ulubionych filmów Jamesa Camerona – kocham Kanadyjczyka miłością czystą i wielką niczym rufa Titanica, więc Gunhed kupiłem w ciemno. Dosyć szybko wychodzi na jaw tajemnica owego uwielbienia, bo podobieństw do wczesnej twórczości Kanadyjczyka jest tutaj od groma. W okolicach roku 2030 ludzkość odkryła nowy pierwiastek, który umożliwia tworzenie nowych, potężnych super-komputerów. Zacznijmy od tego, że komputer kontrolujący prace na wyspie-fabryce uzyskał świadomość i wypowiedział wojnę ludzkości – oczywista kalka z Terminatora, a że z Camerona geniusz kina rozrywkowego, ale także sporej wielkości dupek lubujący się w wąchaniu własnych bąków i pławieniu się w samouwielbieniu, to facet docenia starania twórców Gunheda. Przy okazji, nowoodkryty pierwiastek nazywa się Texmexium – słynący z kradzieży cudzych pomysłów Cameron (intelektualiści nazwaliby go postmodernistą) musiał stwierdzić, że skoro Japończycy pożyczają od niego, to on pożyczy sobie pomysł na wybitnie oryginalną nazwę dla pierwiastka z Avatara i dał światu Unobtainium. Wojna trwa tylko w prologu, po czym akcja przenosi się 13 lat później, kiedy to na wyspie lądują nieświadomi niebezpieczeństwa awanturniczy zbieracze złomu – co się działo przez te wszystkie lata? Kto wygrał? Czy ludzie zapomnieli o kontrolującym maszyny superkomputerze? Tego się niestety nie dowiemy.

Tak więc na planecie… tfu, wyspie, ląduje zbieranina denerwujących cymbałów i zaczyna się zabawa, bo oczywiście zostają zaatakowani przez świadomy, komputerowy byt. Na swoje szczęście wśród ruin mechanicznego miasta znajdują uszkodzonego bojowego mecha zwanego GUNHED (Gun Unit/Heavy Elimination Device), który dzięki użyciu jak zawsze niezawodnego montażu, zostaje szybko uruchomiony i wystawiony przeciwko potędze super-komputera. Gunhed to nie tylko zrzynka z Terminatora, ale także z innego kultowca Camerona, mianowicie z Aliens. Cała początkowa sekwencja z wojny, wraz z żołnierzami wyglądającymi jak Colonial Marines,  a także rozległe lokacje opuszczonych fabryk przypominają klimatem LV – 426 z Decydującego Starcia. Oczywiście na takie nawiązania narzekać nie mogę, bo nic nie działa na mnie lepiej, niż zasyfiony obraz „zużytej” przyszłości, zawalonej skorodowanym złomem, zwłaszcza jeśli efekt osiągnięto nienagannym mate paintingiem, gamą szczegółowych miniatur, a wszystko podlano gęstym sosem absolutnie klimatycznych zdjęć (te zadymione, oświetlane stroboskopowymi lampami lokacje!) z wyróżniającym się niebiesko-metalicznym filtrem – dla mnie kult!

Jeśli chodzi o kwestie formalne, to nie mogę powiedzieć nic więcej – jestem zachwycony. Problem jest taki, że tu w zasadzie kończą się plusy, bo film leży pod względem narracyjnym i często ciężko się połapać, co poeta miał na myśli, a – nie licząc Cameronowskich nawiązań – scenariusz to zwyczajny kogel mogel, poza pomysłem wyjściowym twórcy kompletnie nie mieli pomysłu na pociągnięcie historii i mamy masę niepotrzebnych, przeciągniętych scen, które pełnią tutaj funkcję miłego dla oka (Gunhed sunący przez nieskończone, anonimowe korytarze fabryki), ale jednak zapychacza.  Jako że w filmie nie ma w ogóle miejsca na rozwój charakterów, obraz spokojnie można by przyciąć o kilkanaście minut i nic by na tym nie stracił. Charaktery, no właśnie – trudno chyba znaleźć gorszą ekipę; ok, głównego bohatera, kierującego Gunhedem Brooklyna, można nawet polubić, a importowana z USA i znana głównie z drugiej części Hot Shots! Brenda Bakke jak zwykle cieszy oko, ale reszta wygląda jak wyciągnięta z obwoźnego cyrku.

Jakby tego było mało, twórcy serwują nam kolejne nawiązanie do Aliens, i skoro film Camerona miał swoją Newt, to  Gunhed ma dzieciaków dwójkę. Należy dodać, że to para najbardziej irytujących bachoraków w historii kina, a możliwość obserwowania ich poczynań na ekranie sprawia tyleż przyjemności, co zdzieranie paznokci na szkolnej tablicy z równoczesnym zajadaniem kredy. Skąd się wzięły dzieci na podobno opuszczonej od lat wyspie? Tego się oczywiście nie dowiemy, ale patrząc na to, jakie są wkurzające, stawiam popiersie Jamesa Camerona stojące w moim salonie, że rodzice zwyczajnie je tam porzucili – wynajęli łajbę, przedarli się przez wojenne zasieki i przeczołgali pod ogniem bezwzględnych maszyn, by w końcu pozostawić szkraby na pastwę losu. Yep, tak bardzo wkurzające są te bachory. Mimo wielu wad, film warto obejrzeć chociażby dla pięknej i naprawdę dopracowanej strony technicznej, która w porównaniu z innymi robocimi filmami ery VHS zdecydowanie wybija się ponad przeciętność.
6/10 

 

Robot Jox (1989)

Do niektórych filmów nie powinno się wracać po latach, aby nie niszczyć wspaniałych wspomnień dzieciństwa, a nie ukrywam, że na początku lat 90. byłem w tym filmie absolutnie zakochany – oryginał na VHS, setki moto-godzin wyrobione z pisakami w dłoni podczas projektowania maszyn oraz planowania bitew, T-shirt z robotem z filmu na klacie (danke schon, ciociu z Berlina Zachodniego), tak, to było to! Jak się więc prezentuje film, który kiedyś był Astonem Martinem mojej VHS-owej kolekcji? Niczym zezłomowany Zaporożec z biletem w jedną stronę do fabryki żyletek. Albert Einstein powiedział kiedyś, że nie wie, jak będzie wyglądać III wojna światowa, ale IV będzie prowadzona przy użyciu kijów i kamieni… ewentualnie przy pomocy uzbrojonych po zęby robotów wielkości kilku pięter – fuck yeah! (choć w filmie jest urocze nawiązanie do słów genialnego fizyka). Fabuła prosta i klarowna, po III wojnie światowej konflikty zbrojne zostały zakazane, a wszelkie spory terytorialne pomiędzy dwiema istniejącymi nacjami (oczywiście wschód/zachód) rozstrzygane są przy pomocy walczących robotów. Nad prawidłowym przebiegiem walk nadzór sprawuje Komisja Kontroli Gier i Zakładów – tak strzelam, bo kto miałby decydować, komu przypadnie kawałek ziemi o tak „marginalnym” znaczeniu strategicznym jak Alaska (Rosjanie nigdy nie byli mocni w Monopoly) lub Syberia? Ok, mogę się ewentualnie zgodzić na jak zwykle neutralnych Szwajcarów (nie wiem, czy to dobra czekolada, czy może stare bankierskie układy, ale Szwajcarzy mają spokojne życie – prawda?) lub Niemców, którzy już swoje nawojowali swego czasu i teraz bawią się raczej w eins, zwei world polizai.

Oś filmu opiera się na konflikcie pomiędzy obdarzonym twardym niczym beton z Muru Berlińskiego wschodnim akcentem Alexandrem i jankeskim Achillesem. Na dokładkę dostajemy wyciągnięty z kreskówki wątek szpiegowski oraz motyw klonowania super wojowników. Brzmi nieźle, ale w praktyce całość zwyczajnie leży i trailer filmu prezentuje się kilka razy lepiej niż produkt finalny. Scenariusz finezją i prostotą budowy przypomina trzystukilogramowy głaz narzutowy, a postacie w filmie zbudowane są z kliszy na poziomie praktycznie niespotykanym – spoko, ja rozumiem, że można rozpisać postać z naleciałościami, dzięki którym łatwo skojarzyć jej pochodzenie i rodowód, ale gdy widzę Azjatę, doktoranta-geniusza montującego origami, albo kowboja Teksańczyka w futurystycznym dresie, ale z kapelutkiem na głowie i tytoniem w gębie, który zaciągając niczym farmer na wiejskiej potańcówce rzuca teksty w stylu „call me Tex ma’am”, to ja wysiadam. Rusek zostaje tutaj przedstawiony jako wschodni brutalny, wulgarny i walący litrami samogon niedźwiedź,  postać wręcz karykaturalna w swej groteskowości – nie dałbym kolesiowi prowadzić Kamaza w odkrywkowej kopalni miedzi gdzieś w Dalengorsku, a co dopiero zaawansowanego technicznie, olbrzymiego robota. Natomiast scena, w której Alexander strzela pięćdziesiątkę wódki, po czym uśmiecha się wprost do kamery i z przerysowanym akcentem mówi „i’m very glad”, wygląda niczym z jakieś taniej reklamy Remoffa – polecam, masaż przepony gwarantowany.

Achilles,  zachodni heros, jest jedyną w miarę normalnie rozpisaną postacią w filmie, a to, że jest nijakim, irytującym dupkiem, którego nie sposób polubić, zwyczajnie pominę. Nie ma jednak co narzekać, przecież ten film ogląda się dla robocich starć, które niestety po latach prawie w ogóle się nie bronią swoim poziomem. Pierwsza walka trwa marne kilka minut i jest tak paskudnie wykadrowana, że praktycznie nic nie widać (brak ujęć obu robotów w pełnej krasie – poważnie? ), a do tego jej przebieg jest absolutnie antyklimatyczny. Do tego dochodzi toporne siłowanie się na budowanie dramaturgii, gdy zostają zniszczone trybuny z setkami widzów obserwujących przebieg starcia. Przeciągnięte ujęcia na płaczące kobiety i konających mężczyzn są tak wymuszone, że powodują grymas zniesmaczenia, ewentualnie efekt „kwaśnego jabłka”, malujący się na twarzy potencjalnego widza. Swoją drogą, jeśli idziesz z rodziną oglądać starcie olbrzymich robotów z odległości 15 metrów, to się nie dziw, że twojemu pierworodnemu odpadła główka, a z żony została mokra plama – jest ryzyko, jest przyjemność, a do tego 3D się chowa. Druga walka przedstawia się zdecydowanie lepiej, jest dłuższa, więcej się dzieje, twórcy pokazują więcej robocich możliwości i choć kadrowanie nadal leży, to starcie cieszy oko, bo zawsze fajnie zobaczyć zestaw oldschoolowych analogowych efektów specjalnych.

Tutaj w zasadzie kończą się plusy, bo nie licząc ostatniej walki i fajnego designu robota Achillesa, ten film nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Intryga jest słaba, aktorstwo kulejące (nie winię aktorów, nawet Laurence Olivier miałby problem z wymawianiem tak fatalnie rozpisanych kwestii), a całość wygląda zwyczajnie bardzo tanio – kilka parcianych dekoracji i kartonowych ścian to za mało, aby zbudować wiarygodnie wyglądający świat przyszłości. Co ciekawe, film, który z powodu bankructwa studia przeleżał kilka lat na półce, miał kosztować grube 10 milionów dolarów i był produkowany we względnie tanich Włoszech (dla porównania, pierwszy Terminator kosztował trochę ponad 6 milionów, a napakowany pomysłowymi efektami RoboCop 13 milionów), coś tu nie pasuje, bo Robot Jox wygląda jak zrobiony za 1/3 tej sumy. Nie wierzę, że film kosztował tyle kasy i wydaje mi się, że studio, wiedząc, w jakim dołku finansowym się znajduje i że koniec jest bliski,  zdecydowało się na niemały przekręt na fakturach, a „zaoszczędzone” pieniądze popłynęły na bezpieczne, szwajcarskie konta. Ot, gdybanie. Trzeba docenić Robot Jox jako jeden z pierwszych filmów biorących na tapetę olbrzymie roboty, który zapoczątkował krótkotrwała, kasetową modę na tę jakże zacną tematykę. Mimo że RJ niespecjalnie broni się po latach, to spokojnie można polecić ten film jako przednią komedię (jak znalazł na spotkanie ze znajomymi przy piwku) z niezłym finałem robociej jatki.
5/10 

 

Crash and Burn (1990)

Crash and Burn to jeden z największych przekrętów ery VHS. Film, znany w Europie jako Robot Jox 2 i promowany okładką z wielkim robotem na drugim planie, to nic innego jak tania próba nabicia ekstra kasy na sukcesie filmu o mechanicznych gladiatorach, bo w samym filmie metalowy kolos pojawia się zaledwie na kilkadziesiąt sekund topornego stop motion. Poważnie, ten film nie ma nic wspólnego z produkcją, pod którą się podszywa (poza tytułem, który w Robot Jox służyło jako pozdrowienie – a co się stało ze starym dobrym powodzenia/na zdrowie/godspeed?), i patrząc na „pożyczane” od klasyków sceny, bliżej jej do The Thing (nacinanie skóry) i Terminatora . Fabuła jak zwykle mega oryginalna: Postapokaliptyczna przyszłość (bo w C-klasowym kinie nie ma miejsca na radosne jutro), Unicom, potężna korporacja sprawuje pieczę nad niebieską planetą i w imię ochrony życia, wolności i ekonomicznej stabilizacji (oraz American Way ma się rozumieć) zakazuje używania komputerów i robotów – czyli ręcznie malowane produkty Ikei znowu w modzie.

Korporacja jest oczywiście bardzo zła i ma na celu kontrolę całej ludzkości, więc prezes zarządu wysyła do znajdującej się na jakieś pustynnej pipidówie niezależnej stacji telewizyjnej cyborga celem infiltracji. Dlaczego? Właściciel stacji ma zapędy anty-korpo, więc trzeba się za niego zabrać, a nic nie zrobi tego lepiej niż mordercza maszyna. Reszta filmu to typowa dla gatunku mieszanka krzyków, strzelanin, słabego aktorstwa oraz kształtnych kobiecych pup (o facetach nie piszę, bo widziałem lepsze) i jędrnych piersi. Mamy więc wszystko, czego wymagamy od parcianego kina s-f, poza  oczywiście wielkim robotem, a gdy ten się w końcu pojawia, na dwie minuty przed końcem filmu (prawdopodobnie przypałętał się z planu innej produkcji), to zalicza jedną scenę, a nam pozostaje rozkoszować się listą płac. Film sam w sobie broni się nawet nieźle, ale jeśli chodzi o robocią burdę, to nawet po latach czuję się oszukany.
4/10

 

Robot Wars (1993)

https://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=-N7WKCF7NN8

Co może być lepszego niż walki robotów? Walki robotów od Full Moon – kultowego studia ery VHS, a zarazem siedziby największych geniuszy B-klasowego ścierwa maści wszelakiej, które dało nam klasyki typu Dollman, Puppet Master,  Demonic Toys i oczywiście Crash and Burn. Skoro już raz się udało zarobić parę dolców na podróbie Robot Jox, to można zrobić to po raz kolejny i to w wielkim stylu. Podoba mi się premedytacja z jaką w Europie, studio/wydawca promowali swoje filmy jako sequel robociego klasyka z 1989 roku. Zarówno Crash and Burn jak i Robot Wars doczekały się VHS-owego, oficjalnego tytułu Robot Jox 2. Rozumiem próby nabijania kasy na jakichś wybitnych, wysokobudżetowych blockbusterach, ale jeśli próbuje się podszywać pod tytuły pokroju Robot Jox, to wiedz widzu, że czeka cię trudne do przebrnięcia 80 minut VHS-owych tortur. Sam nie wiem, czy podczas seansu bardziej cierpiałem z powodu fatalnej jakości produkcji, czy dlatego, że uświadomiłem sobie, że musiałem być naprawdę niezbyt bystrym dzieciakiem, skoro podobał mi się taki szrot. Oczywiście mamy świat po wojennej pożodze, po tylu filmach z takim samym motywem wyjściowym już się uodporniłem i nie opłakuję miliardów poległych – niczym Stalin (swoją drogą, dlaczego w żadnym filmie nie pojawił się jeszcze bezlitosny robot o tak morderczej nazwie jak Stalin? Stalin: Judgment Day – to brzmi bosko!), traktuję ich jak wolne od emocji statystyki.  Tym razem ludzkość została zdziesiątkowana przy pomocy gazów bojowych – nawet nie mam ochoty silić się tutaj na głupie żarty.

Po gazowej apokalipsie świat podzielił się na dwa żyjące we względnym pokoju mocarstwa:  Północną Półkulę oraz Wschodnie Przymierze (czy jest tu jakiś nauczyciel geografii?), oraz grupy rebeliantów pod dowództwem okolicznych kacyków, którzy umilają życie mieszkańcom państw koalicji poprzez ataki na cywilów podróżujących w robocie w kształcie skorpiona o wielce oryginalnej nazwie Mega Robot 2. Trzeba dodać, ostatniego istniejącego mecha – jak nazwa wskazuje, zbyt wielu ich raczej nie było. Teraz tak – okazuje się, że uber machina to jedyny możliwy środek transportu – samoloty nie istnieją, samochody również… chwila, to jakie szkody powodował ten gaz? Czyli mamy jednego robota na całą  półkulę – spoko,  ścisk może i większy niż w indyjskim pekaesie, ale najważniejsze, aby podróżować w dobrym stylu. Najlepszym operatorem skorpiona (o to nietrudno) jest oczywiście  niepokorny, ale dobroduszny Drake, a jego co-pilotem standardowy sidekick ciamajda. Oczywiście film nie może się obyć bez taniego romansu, mamy bowiem Ledę, dziennikarkę, która uważa, że pod miastem muzeum ( w filmie wybudowanym jako pamiątka lat 90., a w rzeczywistości przebiegły sposób twórców na nakręcenie filmu za grosze) znajdują się magazyny broni. Trzeba zauważyć, że to jeden z najgorzej rozpisanych wątków romantycznych, jakie widziało kino. Lasia przybywa jako pasażer na wielkim robocie; po podróży, która nie należała do najprzyjemniejszych, spotyka kapitana w hali odpraw, i żali się na poziom jego usług – ten odpowiada jej garścią seksistowskich uwag, za co zostaje ukarany ciosem w szczękę. Lasia ma potem lekkie wyrzuty sumienia, a gdy wpada w tarapaty (odkrywając wielką tajemnicę miasta lat 90.), ni z gruszki ni z pietruszki Drake rusza jej na pomoc, po czym film kończy się mega buziolem na tle zachodzącego  słońca – koniec miłości szalonej.

Na początku myślałem, że może przysnąłem na filmie, ale nie, główni zainteresowani mają jedną wspólną scenę i dwa dialogi na krzyż, po czym dostają radosny happy-end. Żeby w życiu było tak łatwo jak w filmie – tutaj wystarczy być seksistowską, cwaniacką świnią z odpicowaną maszyną i laski sikają po nogach… hmm. Kizi-mizi i romanse odstawmy jednak na bok, ten film jest przecież zatytułowany Robot Wars i czas na ostrą, robocią rozpierduchę… która pojawia się dopiero pod koniec filmu. Tak, potyczka jest tylko jedna, a tytuł to oczywiście ściema (kochamy cię Full Moon!). Gdyby jeszcze finałowa walka była w jakikolwiek sposób ciekawa, emocjonująca lub technicznie dopracowana, ale oczywiście wygląda mega nędznie i jest niesamowicie krótka. Na deser dostajemy przeciwnika wyciągniętego z Looney Tunes, który podczas walki rzuca kwiatki typu: „Peekaboo, I kill you!” – koszmar! Oglądanie okładki pudełka VHS sprawiło mi więcej frajdy aniżeli starcie z filmu – więcej,  to już moja uzbrojona w robot kuchenny Zelmer mama (Ala vs. Zakalec ) zapewniała mi więcej rozrywki, gdy przygotowywała ciasta na niedzielę. Słaby film, bardzo słaby.
4/10

 

Robo Warriors (1997)

Ostatnie dzieło robociego zniszczenia – dzięki Bogu!!! Powiem krótko, jest źle, bardzo źle. Mimo że film powstał  w roku 1997, czyli u zmierzchu ery VHS, to jednak nadal miał swoje oficjalne wydanie na kaseciakach, więc spokojnie załapuje się do zestawienia. Film widziałem wieki temu na Pro7 i już wtedy wydał mi się bardzo nieporadny, po latach natomiast ciężko mi było wysiedzieć do końca i gdyby nie obowiązek wobec strony, to wrzuciłbym kasetę do kosza, zalał benzyną i podpalił. Fabuła jak zwykle  pretekstowa, byle tylko był powód ponapieprzać się plastikowymi robotami. Znów jesteśmy po wojnie, ale tym razem z kosmitami, którzy oczywiście dali nam ostro po rajtuzach. Ziemia znajduje się pod okupacją, a walki o teren i władzę odbywają się za pomocą olbrzymich robotów – tak, wiem,  znowu. Z początku jest to dosyć niejasne, ale kosmici, którzy nas podbili, mieli na głowie jakąś międzyplanetarną komisję, która zmuszała ich do organizowania robocich turniejów i przestrzegania zasad fair play. Podobno też ci źli, przedszkolno-star trekowi kosmici  (twarz pomalowana plakatówkami, nosy z plasteliny) zabrali ludzkości całą broń i tylko ukryty gdzieś głęboko w dżungli super robot jest w stanie wygrać dla nas wojnę.

Teraz tak – kosmici sami są wyposażeni w  dwa roboty, jakieś nędzne działka laserowe i gamę szeroko pojętej broni białej – już nie chcę nic mówić o naszych ziemskich atomicach, rakietach dalekiego zasięgu, czołgach, myśliwcach czy innych latających jebadłach, dzięki którym wciągnęlibyśmy obcych niczym paczkę toffi, ale do jasnej cholery, przeciętna teksańska rodzina byłaby w stanie powstrzymać taką nędzną inwazję, o niemożliwej opcji oddania broni nawet nie wspominając. Ok, gorzej nam się stało i przegraliśmy jakimś cudem wojnę, więc uratować nas teraz może tylko bohaterski pilot ostatniego ziemskiego robota. Robot ten to podobno szczytowe osiągnięcie ludzkiej myśli technologicznej i tylko z jego pomocą mamy szansę na pokonanie kosmicznego okupanta. Ów mech jest projektem tak zaawansowanym i zarazem designersko odpicowanym, że padam przed twórcami na kolana. Szklarnia zamiast kokpitu/głowy, uniemożliwiające sprawne ruchy betonowe nogi oraz zapasowe koło od Jelcza na klacie i chyba pomału zaczynam łapać, dlaczego przegraliśmy tę wojnę. Jakim geniuszem trzeba być, aby z założenia potężnego robota bojowego uposażyć w kruchą, szklaną kopułę i wsadzić tam pilota? No chyba że to wielozadaniowa, samowystarczalna machina wojenna dalekiego zasięgu, której załoga żywi się uprawianą pod szklanym sklepieniem szeroką gamą bogatych w witaminy warzyw. W sumie spoko sprawa, w chwilach wolnych od eksterminacji kosmitów można się zrelaksować, hakając grządki i zagryzając marchewkę – make zupa szczawiowa, not war!

Walki także pozostawiają wiele do życzenia, z jednej strony fajnie, że twórcom chciało się budować potężne atrapy maszyn bojowych na potrzeby szerokich planów, z drugiej strony, robocie solówki odbywają się przy udziale ludzi w kostiumie, co wygląda po prostu koszmarnie. Nic bym nie powiedział, gdyby design maszyn pozwalał na tworzenie ciekawych i spektakularnych akcji, ale tutaj mamy dwa metalowe klocki z doczepionymi ramionami, które stoją naprzeciw siebie i przez bite dziesięć minut prują rakietami zrobionymi z odpustowych fajerwerków – to już jatki z Power Rangers prezentowały się dużo lepiej. Jeszcze jedno, jedynymi osobami, które są w stanie naprawić ziemskiego robota i przygotować do ostatecznej rozgrywki, są stary dziad i jakiś dwunastoletni dzieciak – sorry, ale ja wysiadam, ten film to tragedia i jeden z najgorszych filmów, jakie obejrzałem na VHS.
2/10

Przyznaję się bez bicia, że o ile wiele produkcji kasetowej dominacji kocham po dzień dzisiejszy, o tyle filmy o sterowanych przez człowieka maszynach, którymi zachwycałem się w dzieciństwie, okazały się tandetnymi pamiątkami ery VHS i zwyczajnie nie warto do nich wracać, aby nie niszczyć wspaniałych wspomnień. Jednak będąc do końca wiernym ukochanemu formatowi, gdy Pacific Rim pojawi się już w wydaniu na kina domowe, to przygotuję sobie kopię na VHS i innej nie zamierzam oglądać – bo stare nawyki i olbrzymie roboty szklana pułapka 😉


REKLAMA