THE KNICK. Gdy heroina była lekarstwem…
Uwaga – recenzja zawiera spoilery!
W zeszłym roku minęły trzy lata od zakończenia jednego z doskonalszych seriali w historii telewizji, którego skasowanie po zaledwie dwóch sezonach uznać należy za niepowetowaną stratę. To produkcja ocierająca się o arcydzieło, praktycznie pozbawiona wad, z każdym odcinkiem wchodząca na nowy poziom.
Mamy bowiem do czynienia z założeniem tak wyjątkowym, że nie jest możliwe jego zignorowanie. W tym przypadku dość oklepany gatunek – dramat medyczny – nie tylko został przywrócony do łask, ale również zamienił się w zadziwiająco świeży produkt, od którego widz nie może oderwać wzroku. Większość podobnych produkcji niestety jest dopiero w połowie drogi do uzyskania takiej wielkości jak The Knick. Mają udany koncept, scenariusz, dobrą obsadę, ale nie umieją wyczarować drugiej połowy sukcesu, jaką jest wykonanie.
Podobne wpisy
The Knick dzięki pierwszemu sezonowi wdarło się na scenę serialową, pokazując, że dobry serial w żaden sposób nie musi kopiować stylu produkcji HBO. To zupełne novum, gdzie poszczególne elementy tworzą spójną całość, zachwycającą po dziś dzień. Mamy bowiem do czynienia z dramatem szpitali w Nowym Jorku z 1900 roku. Czasów, gdzie leczenie w głównej mierze opierało się na próbach i błędach – głównie błędach – a nie studiach naukowych, jak to ma miejsce obecnie. Pod wieloma względami The Knick to horror na szklanym ekranie, gdzie kolejne operacje i dramaty są niczym odzwierciedlenie scen ze slasherów. To niezwykła podróż do czasów, gdzie proste zabiegi mogą doprowadzić do śmierci pacjenta, kierowcy karetek wdają się w bójki między sobą, by pozyskać bogatszych pacjentów, podczas gdy kokainę można dostać w każdej aptece, a widok czarnoskórego lekarza budzi w ludziach ogólny niesmak i zgorszenie. Twórcy serii, a zarazem scenarzyści – Jack Amiel i Michael Begler – rozłożyli na czynniki pierwsze okres, gdzie lekarze wcale nie traktowani byli jako osoby pierwszego kontaktu w nagłych przypadkach. Postrzegano ich bowiem bardziej jako magów, dzięki którym wszystkie dolegliwości znikają jak za dotknięciem magicznej różdżki, bez większego zastanowienia się, co tak naprawdę było przyczyną.
Najbardziej fascynujący w tym wszystkim jest jednak główny bohater, który realizuje tak dobrze znany motyw antybohatera, wykorzystany w tym przypadku do granic możliwości. Jest aroganckim geniuszem dręczonym przez demony, z którymi musi zmagać się każdego dnia. To także utalentowany ambity chirurg z przerośniętym ego, który noce spędza na paleniu opium, podczas gdy w dzień na nogi stawiają go kokaina oraz kolejne „przypadki” w pracy. Jest gwiazdorem, który może pozwolić sobie praktycznie na wszystko, gdyż ma nie tylko nieprzeciętny talent, ale i charyzmę. Wcielający się w tę postać Clive Owen wspiął się na wyżyny aktorstwa, dając nam bohatera niezwykle wielowymiarowego. Momentami był tak irytujący, że nie dało się tego wytrzymać, a w kolejnych scenach widz nie miał innego wyjścia, niż kibicować mu do ostatniego tchu. Do tego trzeba dodać, że postać ta w drugim sezonie nabrała wymiaru bohatera niemal szekspirowskiego, co tylko wyszło całej produkcji niewątpliwie na plus.