ZAKOCHANA JANE. Fikcyjna biografia
Fanem powieści Jane Austen nigdy nie byłem, nie znam również zbytnio jej biografii. Taki ze mnie recenzent. I choć przeczytałem jedynie Dumę i uprzedzenie oraz Rozważną i romantyczną – w dodatku na zaliczenie na studiach – a są one uważane za literaturę kobiecą, to moje skromne pojmowanie świata uległo zmianie (tak, podobało mi się, nikt nie jest idealny, ok?). Szanuję autorkę za to, jak wpisała się w historię brytyjskiej i światowej literatury; za humor i ironię zawartą na kartach jej powieści, za ciętą obserwację XIX-wiecznej Anglii. Jej dzieła zawsze stanowiły łakomy kąsek dla twórców filmowych, a także spore wyzwanie dla śmiałków, którzy podjęli się przełożenia talentu Austen na kinowy ekran.
I tak w ciągu ostatniej dekady powstało aż kilkanaście ekranizacji jej prozy (nie mówiąc już ile nią inspirowanych), z czego większość brytyjskich, lecz również kilka amerykańskich, a nawet jedna bollywoodzka! Filmy na podstawie twórczości angielskiej pisarki zawsze cieszyły się popularnością wśród widzów, popularnością która w ostatnich latach zyskuje na szybkości. Wszystko zaczęło się od sukcesu Dumy i Uprzedzenia z Keirą Knightley. Rok 2007 obrodził w dwa obrazy nie będące adaptacjami powieści słynnej Angielki, a bardziej wariacjami na tematy z nimi związane. The Jane Austen Book Club opowiada o sześciorgu współczesnych ludziach, którzy w pewnym momencie zdają sobie sprawę, że ich życie i związki są kopiami tego, co wymyśliła do swoich powieści Austen. Zakochana Jane natomiast opowiada o życiu samej autorki, o tym co robiła zanim stała się sławna.
Film zajmuje się młodością Austen, okresem zanim jeszcze zaczęła tworzyć swoje dzieła. Więcej, podpowiada, że większość sytuacji zawartych przez nią w powieściach, to nie tylko literackie wymysły, a przełożenie na papier prawdziwych wydarzeń, których sama autorka była częścią. Jednak to nie historia życia Austen, a jedynie fikcyjna biografia nakręcona w celach rozrywkowych, bez większych aspiracji względem wyjaśniania zawiłości jej życia. Poznajemy młodą Jane, jej siostrę, rodziców i otoczenie, poznajemy świat konwenansów i skostniałych reguł, świat w którym główna bohaterka teoretycznie nie ma szans na małżeństwo z miłości. Świat brutalny, w którym kobieta jest pięknym i gustownym uzupełnieniem mężczyzny (tak, facet to napisał). A że Jane nie jest typową dziewczyną, to przeciwstawia się temu środowisku w każdy znany jej sposób, nie daje się również w słownych polemikach z “lepszą płcią”. Próbuje coś pisać, ale jedyną przyszłością kobiety-pisarki wydaje się być margines społeczny. I tak by się wszystko toczyło, gdyby na scenę nie wkroczył Tom Lefroy – arogancki, zawadiacki, szarmancki młody playboy, który to z początku zyskuje pogardę Austen, by później ją z wzajemnością pokochać. To wszystko oczywiście nawiązania do jej dwóch największych dzieł – Dumy i uprzedzenia oraz Rozważnej i romantycznej (choć pewnie do innych też, co ja będę się wymądrzał…), co daje twórcom okazję do wpasowywania w życie Austen wszelkiego rodzaju ciekawostek, cytatów i nawiązań. Teoretycznie nie mogli się pomylić, bo metoda fikcyjnej biografii, jaką obrali pozwalała na dużą swobodę pracy oraz przy odpowiedniej dozie kreatywności dosyć spory materiał wyjściowy.
Teoretycznie, bo tak się nie stało. Julian Jarrold, Kevin Hood i Sarah Williams nie poradzili sobie z zadaniem, jakie przed sobą postawili. Wszystkie smaczki są niby podane na tacy, ale w sposób mało interesujący, a co za tym idzie – mało widoczny. Jest to znacząca wada, skoro film stara się opowiadać o tym, jak życie autorki wpłynęło na jej twórczość. Wadą, która pogłębiona zostaje tym, co teoretycznie jest tu najważniejsze – płomiennym romansem z zacięciem melodramatycznym. Zamysł chwalebny – “uczłowieczyć” Austen, ukazać w niej normalną dziewczynę szukającą miłości, sprzeciwiającą się skostniałym konwenansom tak, jak Elizabeth Bennet i inne postacie, która naszkicowała. Niestety twórcy nie mogli się zdecydować, co jest w ich filmie ważniejsze – odbrązowienie Jane, czy tragiczny romans, który wpłynął na jej życie i twórczość. W teorii powinno się to wzajemnie uzupełniać i tworzyć jedną płynną opowieść, jednakże tak nie jest – to takie skakanie z kwiatka na kwiatek; raz widzimy ciętą Austen, która odważnie ‘stawia się’ otaczającemu ją społeczeństwu i walczy o swoje prawa, by za chwilę ujrzeć harlequinową heroinę, dla której najważniejsze są porywy serca, a reszta wydaje się być tłem. Nie wspominając już o niekonsekwencji w budowaniu samego wątku romantycznego: bez większego rozwoju uczucia, takie przeskakiwanie po kolejnych fazach; poznanie, lekceważenie, nienawiść, zainteresowanie, uczucie, wielka, tragiczna miłość. Byleby tylko coś się działo.
Podobne wpisy
Jest natomiast jeden element, który sprawia, że Zakochaną Jane ogląda się bezboleśnie, czasem wręcz z lekkim uśmiechem na ustach – aktorstwo. Hathaway dzięki zmianie image’u wnosi na ekran naturalność i powiew świeżości, McAvoy natomiast energię i spontaniczność, która odwraca uwagę od nudnego tła. A cały drugi plan solidnie im sekunduje. Szkoda jedynie tego, że cały czas wszyscy muszą się zmagać z mieliznami scenariusza, który miast wzorować się na Zakochanym Szekspirze za inspirację obrał sobie chyba znany fanom YouTube’a prześmiewczy filmik pt. Zakochany Lucas.
Nie mogę nazwać Zakochanej Jane filmem złym, bo na takie miano po prostu nie zasługuje. To wykoncypowany sezonowy produkt, jakich wiele. Za rok-dwa niewiele osób będzie o nim pamiętało i to mnie właśnie najbardziej boli, bo Jane Austen, czy to jako osoba, czy autorka zasługuje na zdecydowanie lepsze traktowanie (choćby Rozważna i romantyczna Anga Lee). Punkt wyjściowy był niezły, ale jeśli od samego początku Jarrold i reszta planowali takie a nie inne fabularne rozwinięcie fascynującego życiorysu Austen, to został on przegrany na samym starcie. W zamian ciekawej, frapującej opowieści o niuansach życia w XIX-wiecznej Anglii, na którego podstawie mogły powstać jedne z ważniejszych dzieł w literaturze światowej, dostajemy modną ostatnio formułkę wykorzystania znanego wszystkim nazwiska i połączenia go z prościutką fabułą polaną perfekcyjnym miksem komedii, melodramatu i romansu. To marketing sprawił, że ten film powstał, nic innego.
I tak się zastanawiam, czy sam reżyser przeczytał choć jedną powieść Austen, czy tylko zapoznał się ze scenariuszem. Patrząc na jego film, pierwsza opcja wydaje mi się prawdopodobna. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby okazało się to lepszą opowieścią. Szkoda straconej szansy, ale Zakochana Jane może się podobać, jako relaksacyjna rozrywka. Nie tylko dla fanów Austen. A może przede wszystkim.
Tekst z achiwum film.org.pl (18.09.2007)