TABU. Tom Hardy w epoce regencji
Tabu nie miałoby jednak prawa bytu, gdyby nie jego główna gwiazda i zarazem pomysłodawca serii – pan Hardy Tomasz, który jest bez cienia wątpliwości prawdziwym aktorskim zwierzęciem (co potwierdził zresztą na planie, paradując bez skrępowania z fujarą na wierzchu w scenach ostatecznie przez producentów wyciętych). Co prawda nie wspina się tu na wyżyny swojego fachu, całą gamę emocji postaci zawierając w zaledwie trzech minach, z których przeważa ta jedna, posępnie złowroga. Wraz z rzucanymi co chwila mruknięciami zamiast odpowiedzi stąpa tym samym po cienkiej granicy zmanierowania i autoparodii.
Szczęśliwie ich jednak nie przekracza, natomiast całą resztę obsady zjada połączeniem niezaprzeczalnego wyglądu drania spod najciemniejszej latarni i udzielającej się również widzowi charyzmy. Podobnie jak w Mroczny Rycerz powstaje i Dunkierce, gdzie przez większość czasu skryty był za maską, tak i tutaj Hardy’emu wystarczą pojedyncze gesty, zdawkowo rzucane do kamery słowa oraz, nade wszystko, zabójcze spojrzenia, by wygrać internety. I tak, jak i tam, tak również i tutaj, czyni to trochę jakby na odczepnego, bez zbędnego marnowania energii, co potrafi być na swój sposób także ujmujące. Przede wszystkim jednak Hardy bez problemu budzi w sercu grozę, nie tracąc jednocześnie nici sympatii nawiązanej podskórnie z odbiorcą (oraz z niektórymi pobocznymi bohaterami).
Gorzej, że wymyślona przez niego wraz z ojcem, Edwardem „Chipsem” Hardym, historia nie do końca się klei, tylko z początku przyprawiając o szybsze bicie serca. Panowie wespół ze Stevenem Knightem (Locke, w którym Hardy wystąpił jakby w zamian za jego pomoc przy scenariuszu serialu) ładnie zasiali w naszym sercu nutkę niepewności różnorakimi elementami „nie z tego świata”, zaintrygowali powtarzającymi się wizjami strasznej przeszłości i z lubością używanym, brzmiącym iście szamańsko językiem Twi. Momentami naprawdę jednak trudno uzasadnić ich obecność, jawią się raczej jako kuglarskie sztuczki bez głębszego znaczenia. Regularnie powracające, z czasem zaczynają irytować – szczególnie że twórcy nie silą się nawet na chociażby próbę wyjaśnienia genezy którejkolwiek z nich, nie rzucają nam tropów mogących chwilowo zaspokoić ciekawość, narzucić fanowskie teorie.
Nie pomaga też solidny, ale pozbawiony pazura i polotu realizacyjny nadzór skandynawskich reżyserów – Andersa Engströma i Kristoffera Nyholma. Położyli oni niestety kilka niezwykle ważnych scen dramatycznych, wliczając w to widowiskowy, ale nad wyraz głupi i sztampowy finał, z którego – podobnie jak z całej serii – nic tak naprawdę nie wynika. Przy okazji rozmienili też po drodze na drobne postać Jamesa Delaneya, odzierając go z towarzyszącej jego przybyciu mocy, odbierając mu trochę szaleństwa i nieprzewidywalności działań.
W ogóle jest to bohater odrobinę jakby na wyrost. Hardy przyznał w wywiadach, że chciał stworzyć herosa będącego połączeniem osobowości, cech charakteru i umiejętności takich figur, jak Bill Sikes z Olivera Twista, Heathcliff (Wichrowe Wzgórza), Sherlock Holmes, Hannibal Lecter, Edyp, Charles Marlow (Jądro ciemności), Rodrigo Mendoza (Misja) i Lope de Aguirre (Gniew boży). I… to niestety widać. Delaney jest co prawda niezłym oryginałem samym w sobie, ale zbyt zajebistym w swej nijakości. Budzi emocje, jest groźny, inteligentny i diablo skuteczny oraz z niemal każdej opresji wychodzi cało. Jednocześnie brak mu głębi, konkretnych zdolności (poza może wprawnym posługiwaniem się nożem) oraz właściwości, które jakkolwiek tłumaczyłyby jego postępowanie, siłę i położenie. To samotnik skryty za naprawdę gęstą atmosferą tajemnicy, bez której król byłby prawdopodobnie równie nagi, co Hardy na wyciekłych do sieci fotosach z realizacji. To chłop z jajami, lecz bez duszy. Postać większa od życia, ale w złym znaczeniu tego stwierdzenia.
Sporo z powyższej litanii zarzutów może okazać się jednak bezpodstawnych, jeśli przyjąć, że to jedynie początek większej przygody. Świadczy o tym zarówno finał pierwszego sezonu, jak i oświadczenia Hardy’ego i spółki, którzy zapewniają, że plan od początku przewidywał trzy części (kolejną ujrzymy już na początku przyszłego roku). Według słów Knighta seria numer jeden była „ucieczką”, druga opowie nam o „podróży”, a ostatnia będzie „przybyciem do celu”. Czy satysfakcjonującym Delaneya? Cóż, jeśli wierzyć twórcom, na pewno wbrew oczekiwaniom widowni. Pozostaje zatem uzbroić się w nieco cierpliwości w oczekiwaniu na dalszy rozwój wydarzeń.
Osobiście liczę na to, że Tabu zdoła w końcu przełamać nieco schematów, że stanie się odważniejsze. Mniej teatralne, a bardziej filmowe, przejmujące i sensowniejsze; że nabierze rozmachu, głębi i uchyli rąbka tajemnicy stojącej nie tylko za afrykańskimi wojażami Delaneya, ale także wysepką niezgody między oboma narodami. Przede wszystkim jednak wypadałoby, żeby serial odniósł się wreszcie do własnego tytułu. Jego największym problemem jest bowiem fakt, że choć stylówę ma niezłą i potrafi naprawdę wciągnąć, to pozostawia po sobie olbrzymi niedosyt. Jest bardzo bezpieczną, wręcz „rodzinną” rozrywką, która bynajmniej nie szarga żadnych świętości. O ich łamaniu nie wspominając…
korekta: Kornelia Farynowska