REKLAMA
Ranking
SZYBKA PIĄTKA #78. Pięć filmów, które właśnie obejrzeliśmy
REKLAMA
04Wstęp będzie krótki niczym bokserki wyprane ze zbyt dużą ilością krochmalu – oto nasze piątki filmów, które właśnie mieliśmy okazję/szansę/zaszczyt/nieprzyjemność zobaczyć. A wy co tam ostatnio oglądaliście? Komentujcie!
Berenika Kochan
- Ja, Daniel Blake – film Kena Loacha obejrzałam w oczekiwaniu na wstrząs, na bezsenność. Cóż, chyba za wiele już w życiu widziałam, żeby poruszyła mnie bezduszna machina biurokracji; utrata godności, by mieć co jeść. Niemniej dzieło Kena Loacha (82-letni reżyser z bogatym dorobkiem) porusza. Poraża beznadzieją, a przez to motywuje. I my staramy się dopingować szorującą zagrzybioną łazienkę Katie i wyprzedającego meble Dana: “dacie radę, krzyczcie!”. Po pierwszej minucie wiesz już, że to będzie dobry film.
- The Girl from the Song – zadziwiające, że tego filmu nie ma w największej polskiej bazie tytułów. The Girl from the Song w reżyserii Ibaia Abada nie jest może odkrywczy, za to jaki klimatyczny! Nieco nieopierzony, acz przystojny i zafascynowany muzyką student Eric pewnego wieczoru w pubie poznaje tajemniczą Jo. Piękną, nieokiełznaną, tajemniczą dziewczynę. Zaczynają się spotykać, a magia ich “fazy miesiąca miodowego” przenika do widza. Nagle Jo zrywa z chłopakiem kontakt – okazuje się, że pojechała do USA na legendarny festiwal Burning Man. W poszukiwaniu dziewczyny Eric przenosi się do świata, którego nawet sobie nie wyobrażał. Scenariusz momentami mógłby być bardziej zwrotny, ale… co tam fabuła, liczy się uczucie.
- Jestem najlepsza. Ja, Tonya – Tonya Harding i Jeff Gillooly byli siebie warci, gdy robili z siebie nawzajem worki treningowe. Kochali się tak mocno, niszczyli jeszcze bardziej. Biografię najsłynniejszej buntowniczej łyżwiarki figurowej ogląda się w taki sam sposób, w jaki ona robiła potrójnego axla – na jednym oddechu. Craig Gillespie i Steven Rogers w ostatniej części filmu zastosowali stylistykę paradokumentu, ukazując zamach na konkurującą z Tonyą łyżwiarkę z wielu perspektyw. Odarli również z lukru amerykańskie konkursy (w znaczeniu contests), w których nie ma miejsca na inne kolory prócz różu.
- Tully – dzieło Jasona Reitmana to dla mnie film osobisty. Z Marlo dzielę niedospane noce, pragnienie bycia perfekcyjną w każdej dziedzinie życia, opiekę nad więcej niż jednym dzieckiem tak, by żadne nie czuło się zaniedbane, i zapominanie… Oczywiście o sobie. W kryzysowym dla matki trójki dzieci momencie nadchodzi pomoc, wynajęta przez bogatego brata nocna niania, Tully. Młoda dziewczyna rozwiązuje wszystkie problemy Marlo: zajmuje się noworodkiem przez całą noc, do tego piecze babeczki, ogarnia pokój dzienny, a także staje się powiernicą dojrzałej kobiety. Zakończenie wywołuje łzy zrozumienia, drąży ból matek, o którym nie mówi prawie nikt.
- Bez słowa – obejrzałam, nadrabiając filmografię Paula Rudda. Wielu krytykom nie podoba się świat przedstawiony dzieła, futurystyczny Berlin – ciemny, a zarazem pełen świateł, z sięgającymi chmur wieżowcami i podziemnymi spelunami, jednocześnie kontrolowany i bezprawny. Uważają, że tak rozbudowany, ma rekompensować braki fabularne. Nie zgodzę się. Poszukiwania Naadirah (Seyneb Saleh), dziewczyny Leo Beilera (Alexander Skarsgård), oglądałam z zaciekawieniem, równie uważnie śledząc paralelne losy Cactusa Billa (Paul Rudd). Może i kolejne poszlaki odnajdywał z łatwością, ale w tym wypadku prostota zdecydowanie zadziałała na korzyść dzieła jako całości.
Tomasz Raczkowski
- Suspiria (2018) – bardzo czekałem na remake klasycznego horroru Daria Argenta. Zwiastuny i pierwsze recenzje zapowiadały coś zupełnie innego od oryginału, a równocześnie intrygującego nowymi znaczeniami wtłoczonymi w historię o czarownicach i tańcu. Efekt eksperymentu Luki Guadagnino na tkance kultowego oryginału wywołał we mnie mieszane uczucia. Porywając wizualnością i klimatem, film nie przekonał mnie może do końca sposobem splatania wątków fantastycznych i historycznych, a wypadkowa wad i genialnych fragmentów pozostawiła poczucie niespełnienia. Niemniej był to jeden z ciekawszych seansów ostatnich miesięcy, a film wpisuje się zarówno w tradycję horroru, jak i w jego współczesne trendy. Na pewno pierwszy seans nie był tym ostatnim.
- Excalibur – film Johna Boormana z 1981 roku to klasyczne high fantasy w klimacie lat 80. Osadzony w świecie legend arturiańskich Excalibur łączy barokowy rozmach inscenizacji i scenografii, dawkę cierpkiego, brytyjskiego humoru i podniosłą dramaturgię właściwą Królowi Arturowi i Rycerzom Okrągłego Stołu. Boorman i spółka nie bawią się w racjonalizowanie czy osadzanie w poprawnym historycznie kontekście, proponując za to baśniową magię. Główną zaletą Excalibura jest bowiem wierność nie realiom, ale duchowi średniowiecznych podań, oraz pietyzm w tkaniu fantastycznej opowieści o honorze, miłości, zdradzie i magii.
- Kobieta samotna – jeden z najważniejszych filmów Agnieszki Holland i jedno z najbardziej pesymistycznych dzieł, jakie nakręcono w Polsce, wyróżniające się fatalizmem nawet w i tak mało optymistycznym nurcie Kina Moralnego Niepokoju. Kameralny dramat o wielkim rozmachu, jeśli chodzi o poruszane wątki społeczne, to też obraz, w którym Bogusław Linda zagrał swoją najlepszą, moim zdaniem, rolę w karierze. Mocny seans.
- Halloween (1978) – z okazji wypadającego w tym tygodniu 31 października i zachęcony przez premierę sequela, odświeżyłem kultowe, oryginale Halloween Johna Carpentera. Co tu dużo mówić – film jest wciąż znakomity. Nie powiedziałbym nawet, że ten wzorcowy slasher mocno się zestarzał, raczej pokrył patyną. Kluczowe sekwencje ataków Michaela Myersa wciąż robią wrażenie, a zapisane w historii kina zabiegi, takie jak filmowanie z punktu widzenia bohatera czy ukrywanie mordercy przed okiem kamery, wciąż robią wrażenie.
- Dziedziczki – paragwajski dramat psychologiczny o parze lesbijek w średnim wieku. Zapewne brzmi to egzotycznie i ciężko, jednak – wierzcie mi lub nie – to jedna z najlepszych tegorocznych premier. Film Marcelo Martinessiego jest gęsty, niejednoznaczny i fascynujący nieustanną grą emocjonalnych półcieni. Opowieść, napędzana genialną rolą nagrodzonej Srebrnym Niedźwiedziem Any Brun, nie epatuje alegorycznymi odniesieniami do trudnej sytuacji w kraju, konfrontowaniem osób homoseksualnych z konserwatywnym społeczeństwem ani brutalnym studiowaniem toksycznych relacji, równocześnie jednak wszystkie te elementy przekazuje. Wszystko to w posępnych szarych kadrach i dyskretnie przejmującym klimacie.
Jacek Lubiński
- Pierwszy człowiek – zdecydowanie jeden z ciekawszych filmów roku, fajnie uzupełniający początki amerykańskiej kosmonautyki zobrazowane w arcydziele Pierwszy krok w kosmos. Dla fanów tegoż jest to pozycja obowiązkowa, magiczna wręcz, przepięknie nakręcona, technicznie wymuskana, a i pod względem wierności faktom to górna półka. Aż żałuję, że nie zdecydowałem się na seans w IMAX, bo tam to musi wyglądać obłędnie.
- Wyleczeni – obejrzałem sobie ten sam zestaw, co kolega Krzysztof w ramach Fest Makabra. I tak jak on, również zgadzam się, że ten tytuł był najlepszy ze wszystkich. Inna sprawa, że do miana naprawdę dobrego trochę mu brakuje i choć dobrze się ogląda, to, koniec końców, pozostawia po sobie spory niedosyt. No i jak każdy horror zawiera nieco rażących głupotek.
- Mrok – w porównaniu z poprzednikiem ten tytuł to pomyłka. Intrygujący, acz kompletnie niejasny punkt wyjścia szybko zmienia się w bezsensowną jatkę – co gorsza nudną i zupełnie nieprzekonującą. I nawet dziecięcy aktorzy nie są w stanie długo ciągnąć tej bzdury o wyraźnie Z-klasowym posmaku.
- Noc pożera świat – i jeszcze jeden horrorek z dobrym pomysłem wyjściowym i taką sobie resztą. Tutaj nudna jest przy tym nie tyle sama fabuła, ile główny bohater, który zamiast walczyć o przetrwanie, gra na perkusji, uprawia jogging i tworzy muzykę eksperymentalną. Ma to swój urok, ale jest bezdennie głupie.
- Zemsta frajerów – powtórzona po latach lekka, niewybredna komedyjka, jest dziś dokładnie tym samym, czym była w latach 80.: odmóżdżającą, głupiutką rozrywką do piwa i/lub na chwile depresji. Co by wszak o tym filmie nie pisać, ma on optymistyczne przesłanie, pozwalające poczuć się lepiej. Tak po prostu.
Janek Brzozowski
- Deszczowa piosenka – nadrabianie klasyków kina to chyba najbardziej satysfakcjonujące, a zarazem depresyjne zajęcie na świecie dla miłośnika ruchomych obrazów. Z jednej strony nareszcie zapoznaje się on ze świetnymi, wartościowymi filmami, które na dodatek wiele wniosły do historii dziesiątej muzy, z drugiej zaś zdaje sobie sprawę, jak wielu jeszcze wspaniałych tytułów nie widział, i zaczyna się bać, że może zwyczajnie nie starczyć mu życia na zobaczenie ich wszystkich. Dlatego seansu Deszczowej piosenki lepiej nie odkładać w czasie i jak najszybciej zaśpiewać oraz zatańczyć w deszczu wraz z niesamowicie charyzmatycznym Gene’em Kellym, niesłychanie zabawnym Donaldem O’Connorem, a także last but not least niezwykle uroczą Debbie Reynolds.
- Nie oddychaj – przeszukując Netfliksa o trzeciej nad ranem podczas imprezy halloweenowej, natknąłem się wraz z niedobitkami znajomych, które jeszcze jakimś cudem trzymały się na nogach, na ten właśnie film. Pożądany horror to nie był, ale całkiem przyzwoity, trzymający w napięciu do końca thriller – już jak najbardziej. Pomimo ogromnego zmęczenia, które bez dwóch zdań odczuwali wszyscy uczestnicy tego wyjątkowego seansu, żaden z nas nie zdołał zasnąć podczas trwania filmu. Oczywiście nie obyło się bez kilku scenariuszowych niedorzeczności, które mocno zaniepokoiły nawet mój funkcjonujący bez odpoczynku od ponad siedemnastu godzin mózg, ale prawdą jest, że mogło być znacznie gorzej.
- Śmierć w Wenecji – kolejny klasyk, który od lat błagał o nadrobienie. Z filmem Viscontiego nie będę miał jednak tak miłych wspomnień jak z produkcją autorstwa Donena i Kelly’ego. Niesamowicie podobała mi się ostatnia scena, w której Gustav von Aschenbach wyciąga rękę w bezsilnym geście, swój wzrok kierując na stojącego nieopodal w appolińskiej pozycji Tadzia. Niestety, poza tym jednym fragmentem nie potrafiłem dopatrzyć się w dziele Viscontiego symptomów geniuszu. Zdecydowanie nie miał racji Bolec, który w pamiętnej scenie z filmu Lubaszenko zachwalał Fredowi i Grusze Śmierć w Wenecji pod niebiosa.
- Do ciebie, człowieku – druga część fenomenalnej trylogii Roya Anderssona, w której skład wchodzą filmy: Pieśni z drugiego piętra, Do ciebie, człowieku właśnie oraz Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu. Czarny humor, groteska, absurd, statyczne ujęcia, wyśmienite sekwencje muzyczne – to wszystko i wiele, wiele więcej odnajdziecie w czwartym, a drugim po wielkim powrocie w 2000 roku, pełnometrażowym projekcie Szweda. Ekscentryczne kino Anderssona intryguje, bawi, zdumiewa, ale przede wszystkim niezmiennie od lat zmusza widza do głębokich refleksji.
- Mandy – ostatni film, jaki miałem przyjemność obejrzeć podczas tegorocznej edycji American Film Festival. Co prawda drugi pełnometrażowy obraz Panosa Cosmatosa widziałem już wcześniej – na kanapie w domu – ale seans kinowy to były doznania z zupełnie innej półki. Abstrahując już nawet od cudownej warstwy audiowizualnej, której z całą pewnością warto doświadczyć na dużym ekranie, czymś absolutnie wspaniałym, czymś, co stworzyło niepowtarzalny klimat, były reakcje festiwalowej publiczności. Śmiechy, krzyki, oklaski – wszyscy razem, fotel w fotel kibicowaliśmy Nicolasowi Cage’owi w jego krwawej zemście. Niesamowite, jedyne w swoim rodzaju przeżycie, którego serdecznie życzę każdemu z was.
Jan Dąbrowski
- Powrót pułkownika Sharpe’a – ostatnia (jak na razie) z szesnastu części serii przygód zaprawionego w bojach strzelca w służbie księcia Wellingtona. Ewenement, bo w ani jednym z filmów główny bohater nie ginie, choć gra go Sean Bean. Produkcja telewizyjna przeznaczona na mały ekran, więc sceny batalistyczne są dalekie od obecnych standardów, co rekompensuje fabuła kolejnych części, bohaterowie we wszystkich odcieniach szarości i sporo szczegółów z epoki (np. jakiej użyć sztuczki, by wystrzelić ze strzelby trzy pociski na minutę). Seria wciąga i dostarcza rozrywki pod warunkiem, że przymkniemy oko na ograniczenia budżetu.
- Captain Fantastic – boski Viggo Mortensen zawsze jest dla mnie argumentem za obejrzeniem filmu, więc obejrzałem go w ciemno, tylko z grubsza wiedząc, o czym jest. I okazało się, że Captain Fantastic trafił bardzo wysoko na moją listę. Bardzo lubię kino, które konfrontuje niestandardowe poglądy z „normalnym” światem. Obie strony mają swoje racje, nie brakuje konfliktów, trudnych tematów i łebskiego scenarzysty, żeby utrzymać to wszystko w ryzach. No i boski Viggo.
- Paradise Alley – Sylvester Stallone debiutuje jako reżyser i obsadza w swoim filmie Toma Waitsa. Więc oglądam i wyławiam z nim trzy sceny, z czego w jednej pali, w drugiej bełkocze, a w trzeciej ma jedną kwestię. Znakomite fragmenty, ale łącznie mają jakieś czterdzieści sekund. Widać, że Stallone nie miał wtedy pojęcia o wykorzystywaniu utalentowanych ludzi na ekranie. Sam też nie był wybitny, aczkolwiek dla znawców i miłośników Stallone’a to może być odkrywczy seans.
- Kult – odkładany od lat seans klasyka z Christopherem Lee okazał się znakomity, bardzo odważny nawet (a może zwłaszcza) dzisiaj. Piękne zdjęcia, niepokojący klimat pogańskiej społeczności, a do tego świetnie rozłożony humor sytuacyjny. Dzisiaj taki film by nie przeszedł.
- Kolacja z Andrzejem – spore rozczarowanie, a szkoda, bo bardzo lubię kameralne filmy oparte na garstce aktorów i dobrych dialogach. Ale w tym potoku ciekawostek o Jerzym Grotowskim, polskim teatrze, seksie, reinkarnacji i jedzeniu zabrakło dramaturgii, a tym samym seans mniej więcej od połowy przestaje wciągać, a pod koniec jest nieznośnie monotonny. Bardziej niż dramat przypomina rekonstrukcję w duchu Sensacji XX wieku, gdzie odtwarzanie zdarzeń jest ważniejsze od budowania dramaturgii.
REKLAMA