REKLAMA
Ranking
Filmy, które są ZA DŁUGIE

REKLAMA
Filip Pęziński
- Irlandczyk – muszę niestety „ukraść” jedynkę redakcyjnego kolegi, ale zeszłoroczny film amerykańskiego mistrza to moim zdaniem definicja filmu zbyt długiego. Martin Scorsese często robił filmy długie, ale zawsze stał za tym metrażem nakręcony materiał. Irlandczyk się ciągnie, a samej historii jest tam zaskakująco mało.
- Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw – ależ mi się ten film podobał! To dziwne połączenie bohaterów znanych z głównej serii z iście bondowską formułą okazało się prawdziwym strzałem w dziesiątkę. O jakieś niestety nie dziesięć, nie piętnaście, ale czterdzieści minut za długim. Po przedostatniej akcji całe napięcie siada, a film nie ma już nic ciekawego do zaoferowania.
- Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi – lubię kontrowersyjny film Riana Johnsona, nawet bardzo. Śmiało postawiłbym go na podium całej Sagi Skywalkerów, ale nie zmienia to faktu, że film jest nieco przydługi i tym samym traci tempo. A wystarczyło ograniczyć wątki Finna, Rose i Poe.
- Kraina miodu – bardzo głośny i doceniony dokument. Bardzo zasłużenie, bo to naprawdę dobra, oryginalna i chwytająca produkcja, ale jednak w tej formie i przy pełnym metrażu nieco nużąca. Choć pewnie po prostu wymykająca się mojej wrażliwości.
- Mroczny Rycerz powstaje – cierpiący na tworzenie nie filmów, ale wielkich arcydzieł Christopher Nolan dobrze wie, że arcydzieło to przecież nie może trwać żałosnych dwóch godzin, nawet jeśli fabuły w nim na półtorej.
Szymon Skowroński
- Blade Runner 2049 – o ile uważam dzieło Villeneuve’a za dzieło z wszech miar udane, o tyle mam jednak wrażenie, że przysłużyłoby się dobrze filmowi przycięcie wątku Deckarda. Generalnie mam problem z tymi wszystkimi sequelami, które powstają po 20-30 latach od poprzedniej odsłony (w tym wypadku – niemal cztery dekady…) i próbują ożenić stare z nowym. Zwykle wychodzi niezgrabnie. Tak samo tutaj: do 120 minuty jest to znakomicie rozwijająca się historia z silnym wątkiem głównym, a potem na scenę wchodzi Harrison Ford i całość wydaje się rozjeżdżać w różnych kierunkach. Wolałbym, gdyby nasz stary znajomy Deckard pojawił się w jakimś niewielkim cameo, a nie stawał się równorzędnym niemal bohaterem filmu w 2/3 jego długości…
- Spectre – nie widziałem jeszcze najnowszego filmu Sama Mendesa, 1917, który składa się z kilku baaaardzo długich ujęć zmontowanych tak, by sprawiać wrażenie jednego, nieprzerwanego, widziałem natomiast jego poprzednie Spectre, które jest bodaj najdłuższym i chyba najnudniejszym Bondem. Po znakomitym Skyfall Spectre wydaje się nieporadną próbą zrobienia nowego Bonda na starych zasadach. Nie wydaje mi się, żeby „mięsa” tej historii było tak dużo, aby była potrzeba rozciągać ją na dwie i pół godziny zamiast dwóch. Na części scen akcji i pościgów po prostu czekałem, aż się skończą, bo nie były ani potrzebne, ani efektowne – ot, standardowe hollywoodzkie łubudubu. Liczę, że kolejny Bond nadrobi niesmak po Spectre.
- Bodyguard Zawodowiec – nie jest to film, który mi się jakoś szczególnie podobał, ani taki, którego nienawidzę, natomiast jedyne, co z niego zapamiętałem, to przeciągnięty do nieprzyzwoitości, niepotrzebny i bezsensowny trzeci akt. Może chodzi o punkt kulminacyjny, który wybrzmiał za wcześnie, a może po prostu o to, że próbowano na siłę wydłużyć seans. Całkiem niezła chemia między leadami i odmóżdżający humor były niezłym dodatkiem do pudła popcornu, ale ostatnia strzelanina była już tylko jak musztarda po obiedzie.
- Zjawa – po raz kolejny, chodzi o trzeci akt. Dlaczego tak wielu filmowców obecnie uważa, że należy przeciągać finał? Przecież to ostatnia szansa, żeby pozostawić widza w wielkim kotle emocji. Rozumiem, że umiejętność domknięcia wątków w krótkim czasie jest wyzwaniem, ale na Boga! Zjawa doprowadziła historię do końca, by nagle w ostatnich 20 minutach stać się revenge movie. Nienawidziłem postaci Hardy’ego i tak jak Leo chciałbym dokonać na nim srogiej pomsty w zapalczywym gniewie, ale morałem tej opowieści była siła woli, ducha i ciała, a nie osobiste porachunki między poszukiwaczami złota.
- Skazani na Shawshank – film, który uważam za wzór scenopisarstwa, reżyserii, montażu, operatorki i aktorstwa, ma tylko jedną niepotrzebną scenę. Osobiście uważam, że całość powinna kończyć się słowami Reda „mam nadzieję…” i widokiem błękitnego oceanu, a spotkanie na plaży można byłoby darować. Amerykanie, w przeciwieństwie do Europejczyków, wolą domknięte zakończenia, ale czasem… lepiej wiedzieć troszkę za mało niż troszkę za dużo.
REKLAMA