Sztuczne światy – MAŁA SYRENKA
Mała syrenka (1989) popularnie uznawana jest za otwarcie dla, przypadającego na lata 90., renesansu Walta Disneya. To za sprawą zmiany dramaturgicznej tonacji, pierwszych prób wykorzystania animacji komputerowej czy widocznej większej skali filmowego przedsięwzięcia. Niewątpliwie to prawda, a przebojowy początek filmu od razu wskazuje, że mamy do czynienia z kinem innym, nowocześniejszym. Jednak w swojej istocie animacja Johna Muskera i Rona Clementsa jest kolejną typową opowieścią, której znacznie bliżej do archetypicznych baśni o Śpiącej królewnie czy Królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach niż do ideologicznie nieobojętnej Mulan, biorących na warsztat postkolonialne narracje Pocahontas i Tarzana, reinterpretujących ambitne klasyki literatury Dzwonnika z Notre Dame lub Króla Lwa bądź modernistycznego Herkulesa.
A właśnie te kolejne filmy dały naprawdę wybrzmieć nowemu pomysłowi na kino Walta Disneya. Studio na pierwszym planie ciągle lokowało przygodę, musical i humor, ale równocześnie rozwijało poważniejsze, “dorosłe” wątki. Twórcy znajdywali czas, by zastanowić się nad kulturowym i politycznych dorobkiem człowieka Zachodu czy roztrząsać kwestie tożsamości i napięć społecznych klas. Ta narracyjna złożoność świadczyła w pełni o odrodzeniu studia, objawiającym się w niespotykanej wcześniej tematycznej głębi i dramaturgicznej wadze filmów. Podniosła oprawa muzyczna i spektakularna strona wizualna zapewniały zainteresowanie, a w efekcie marketingowy sukces. Mała syrenka, mimo że zrealizowana z właściwym rozmachem, w porównaniu do późniejszych animowanych hitów Disneya z lat 90. jest kinem zachowawczym i konserwatywnym. Dziś bronić je może tylko aura nostalgii.
W Małej syrence chodzi bowiem znowu o niewiele więcej niż pocałunek zakochanych i „miłość od pierwszego wejrzenia”. Ariel jest najdroższą, ale nieposłuszną, córką Trytona – władcy podwodnego królestwa. Dziewczyna całe dnie najchętniej spędzałaby na obserwowaniu pływających statkami ludzi. Każdy zgubiony przez nich przedmiot – czy to widelec, czy fajka – jest dla niej niezwykle cennym artefaktem. Jej ojciec, przekonany, że każdy człowiek to barbarzyńca, surowo zakazuje jakichkolwiek kontaktów z ludźmi, nawet niewinnego wypływania na powierzchnię tylko dla zaspokojenia ciekawości. Ariel ma jednak za nic słowa Trytona i gdy tylko nadarzy się okazja, uratuje topiącego się podczas sztormu Eryka. Ten jest natomiast, rzecz jasna, księciem. Mężnym, przystojnym i… i trudno cokolwiek ponadto o nim powiedzieć. Gdy tylko ujrzy Ariel, zadurzy się w jej urodzie i głosie. Dziewczyna wie jednak, że będąc syreną, nie ma szans u ludzkiego księcia.
Podobne wpisy
Wtedy do akcji wkroczy morska wiedźma Urszula: na pewno jeden z czołowych i najpopularniejszych czarnych charakterów w historii Walta Disneya. Jeśli jednak Skaza w Królu Lwie przeraża swoją dwulicowością i knuciem podstępnej intrygi, Hades z Herkulesa jest w równym stopniu cyniczny co bezwzględny, a Shana Yu z Mulan otacza aura tajemnicy połączona z ogromną fizyczną siłą, tak Urszula wzbudza niepokój za sprawą karykaturalnego wyglądu zmieszanego z mrocznym seksapilem. Jej krzykliwość, ekspresyjność gestów, częste wpadanie w aktorskie pozy, wyzywający makijaż, bujne, acz siwe włosy, a także czarna suknia okrywająca jej macki ośmiornicy naprawdę działają na wyobraźnię. Urszula jawi się jako wykolejona femme fatale. Nie może dziwić, że naiwna Ariel dała się jej uwieść.
Magnetyczny image Urszuli jest największą siłą Małej syrenki. Szkoda, że za intrygującym wizerunkiem antagonistki nie poszedł bardziej złożony rys psychologiczny i, co ważniejsze, trudniejsze w jednoznacznej ocenie motywacje. Wiemy, że Urszula została wydalona z dworu i teraz jedyne, czego pragnie, to zemsta na Trytonie. Tyle musi wystarczyć i nam, i jej.
Podobne wpisy
Mała syrenka to animacja zrobiona od linijki i pozbawiona ryzyka: zarówno za sprawą przewidywalności tekstu, jak i oczywistej wizualnej, kolorystycznej symboliki. Korzystająca z jaskrawego podziału na bohaterów dobrych i złych. Komnaty Urszuli wypełnia więc mrok i cień, a królestwo Trytona to rozświetlona, idylliczna kraina. W tym czysto formalnym wymiarze więcej potrafiła zaproponować późniejsza, również konwencjonalna Piękna i bestia. Tam to, co „czarne”, i to, co „białe”, w finale nabierało nowych, odwrotnych znaczeń. Mała syrenka pozostaje, aż i tylko, zwiastunem zmian, technicznym krokiem do przodu. Na prawdziwe perły Walta Disneya należało poczekać jeszcze kilka lat.