Sztuczne światy – BATMAN NINJA
Popkultura Zachodu melanżuje z tą dalekowschodnią od dekad. Łączą się ze sobą, ścierają, wzajemnie wykorzystują. Zazwyczaj są to zależności naturalne, ale bywają też takie mniej subtelne – jak Animatrix, tworzony z założenia jako japońskie spojrzenie na markę Wachowskich, czy Godzilla Rolanda Emmericha, ukazująca tradycyjnie japońskiego potwora przepuszczonego przez filtr amerykańskiego kina katastroficznego przełomu wieków. Podobnie sprawa ma się z animowaną produkcją na podstawie publikacji DC Comics, czyli – jakże subtelnie zatytułowanym – Batmanem Ninja.
Batman w trakcie starcia z Gorilla Groddem przypadkowo, za pomocą urządzenia szalonego goryla, przenosi się w czasie i przestrzeni, żeby trafić do feudalnej Japonii, gdzie, jak się okazuje, przeniesieni zostali także jego najwięksi przeciwnicy, m.in. Joker, Harley Quinn, Dwie Twarze, oraz zaufani sojusznicy, jak Alfred czy Robin. Zamaskowany obrońca Gotham wdaje się oczywiście w konflikt z odwiecznymi antagonistami, na czele których stoi naturalnie Joker, a także nieoczekiwanie zaczyna wypełniać starożytną przepowiednię o wojowniku w masce nietoperza, który wyciągnie Kraj Kwitnącej Wiśni z panującego chaosu…
To, co w powyższym opisie mogło wydawać się co najwyżej napisanym na kolanie punktem wyjścia do przeniesienia Człowieka Nietoperza do Japonii czasów samurajów i ninja, ale wciąż z nadzieją na udaną produkcję, w gotowym filmie stanowi istną rewię absurdalnie głupich pomysłów, którymi twórcy atakują nas dosłownie w każdej minucie. Zwrot akcji goni zwrot akcji, wciąż wprowadzane są nowe postaci i wątki, a w pewnym momencie widz ma poczucie, że na ekranie dzieje się już ABSOLUTNIE WSZYSTKO. Zamki-roboty? Bogowie nietoperze? Armia małp formująca się w jedną ogromną? Pozbawiony pamięci Joker jako rolnik? Proszę bardzo. To zobaczymy w bodaj jednym tylko kwadransie produkcji. Takie podejście, nagromadzenie bez ładu i składu potencjalnych atrakcji, przynosi katastrofalne skutki – film nie działa nawet jako guilty pleasure, za to nuży i irytuje każdą swoją sekundą.
Podobne wpisy
Problemem jest także okropna stereotypowość w podejściu do tworzenia japońskiej animacji. Objawia się to m.in. przesadną ekspresyjnością postaci i obsady dubbingowej, pojawiającymi się na ekranie gargantuicznymi podpisami postaci, zupełnie nieuzasadnionym i niepasującym do feudalnej Japonii wykorzystaniem motywu mechów, zamienieniem wszystkich postaci kobiecych w wydekoltowane obiekty pożądania (zgoda, tu pierwowzór też ma swoje za uszami). Twórcy także radykalne odchodzą od klimatu pierwowzoru i bazowych bohaterów, co skutkuje całkowitym brakiem poczucia obcowania z postaciami znanymi ze świata DC Comics – Batman jest tu Batmanem tylko dlatego, że lubi symbol nietoperza. Wiele zarzucić można także nierównej, często rażącej sztucznością kresce i animacji. Koniec końców dostajemy produkcję, której seans mija się z jakąkolwiek zasadnością.
Warto zauważyć, że Batman Ninja nie jest pierwszą japońsko-amerykańską kooperacją związaną z postacią Mrocznego Rycerza. Dziesięć lat temu (jakże ten czas leci!) premierę na rynku DVD i Blu-Ray miała antologia krótkich filmów animowanych nawiązująca do Batmana – Początku i Mrocznego Rycerza Christophera Nolana – Batman: Gotham Knight. Nie był to produkt idealny, poszczególne segmenty różniły się poziomem realizacji, jak i samej fabuły, ale koniec końców broniły wyczuciem i równowagą między oryginalną mitologią postaci a japońskim sznytem. Podobnej proporcji nie udało się (chyba nawet nie starano) zachować w recenzowanym tu filmie – powstał twór obrażający zarówno kultową postać, jak i anime jako formę samą w sobie.