ŚWIETNE brytyjskie SERIALE, których NIE ZNASZ, a POWINIENEŚ
Jonathan Creek
Rok 1997 dał światu serial inny niż wszystkie. Jako dzieciak z wypiekami na twarzy oglądałam przygody tytułowego Jonathana Creeka, który przy pomocy magii rozwiązywał zagadki kryminalne. Na wstępie powiem bardzo szczerze, że warto zobaczyć wyłącznie pierwsze cztery sezony. Przez dziesięć lat czekałam na kolejny sezon jednego z bardziej “magicznych” seriali detektywistycznych, jakie kiedykolwiek miałam okazję obejrzeć. Tym bardziej boli fakt, że Jonathan Creek w piątej serii na siłę próbuje upodobnić się do współczesnych seriali, tracąc po drodze to, co stanowiło o jego sile: klimat.
Produkcja miała wszystko, o czym fani Sherlocka Holmesa mogli marzyć, zanim na scenę wkroczył Benedict Cumberbatch ze swoją sztuką dedukcji i z podniesionym kołnierzem płaszcza. Dodatkowo wpleciony w nią został wątek romansowy, który jest prowadzony w tak komiczny sposób, że sama już niekiedy krzyczałam do telewizora, by tytułowy bohater w końcu się ogarnął. Ale to było siłą serialu: duet całkowicie niedobranych bohaterów, którzy wspólnie rozwiązują zagadki, a przy okazji stają się przyjaciółmi na dobre i złe.
Oczywiście – podobnie jak w przypadku Columbo – serial trochę się zestarzał, ale to dalej solidna rozrywka z magią w tle oraz zagadkowymi morderstwami praktycznie nie do rozwiązania.
The Town
Powroty zawsze bywają trudne, szczególnie jeśli po dziesięciu latach wracacie z powodu pogrzebu rodziców do rodzinnego domu, gdzie czeka na was siostra, która tak naprawdę jest dla was zupełnie obcą osobą, a miłość waszego życia ma teraz męża i dziecko. Witajcie w świecie Marka Nicholasa – bohatera miniserii ITV The Town.
Każdy, kto choć raz w życiu widział Miasteczko Twin Peaks Davida Lyncha, doceni klimat serii. Historia wydaje się banalna – rodzice głównego bohatera popełniają samobójstwo, mimo iż chwilę wcześniej widzimy sielankowe wręcz ujęcia z ich udziałem i tak naprawdę nic nie zapowiada nadchodzącej tragedii. W taki rozwój wypadków jako jedyny od początku nie wierzy Mark, który uparcie twierdzi, że jego rodzice zostali zamordowani. Jego teorię zdają się potwierdzać anonimowe listy znalezione w rzeczach rodziców oraz tajemnicze SMS-y. Ale czy na pewno? Zresztą nawiązań do kultowego już serialu Lyncha jest tu co niemiara; przytoczę chociażby scenę, w której widzimy denatkę ucharakteryzowaną na Laurę Palmer – jest ona wręcz żywcem wyjęta z dzieła Lyncha.
Każdy z nas doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że małe miasteczka, poza mrocznymi tajemnicami, skrywają również postacie o nieprzeciętnych osobowościach i historiach. Mamy więc uzależnionego od alkoholu burmistrza, genialnie zagranego przez Martina Clunesa, znanego szerszej publiczności z serialu Doktor Martin. Poznajemy także Jodie Nicholas, niepokorną piętnastolatkę, dopiero uczącą się trudnych relacji z bratem, którego nie widziała praktycznie przez całe swoje życie. No i w roli głównej występuje niesamowity Andrew Scott. Nie spodziewałam się, że jest on w stanie w jakikolwiek sposób przebić swoją kreację na miarę nagrody BAFTA z serialu Sherlock, a jednak z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że mu się udało. Aktor hipnotyzuje widza swoją grą, a wachlarz emocji, jaki prezentuje na ekranie, nieustannie wywoływał we mnie skrajne uczucia – poczynając od totalnej euforii, na rozpaczy i melancholii kończąc.
The Town ogląda się wręcz fantastycznie. Są tu wciągające historie, bohaterowie z krwi i kości oraz klaustrofobiczny klimat, który panuje w tytułowym miasteczku. Twórcy doskonale wiedzieli, jak mnie podejść.
Whitechapel
Makabra, okrucieństwo, przerażające zbrodnie – to niewątpliwe zalety całej serii. Trup ściele się gęsto, krew leje się hektolitrami, a klaustrofobiczny klimat dzielnicy tylko dodaje pikanterii całej historii. A finał spełnił wszystkie moje wygórowane oczekiwania.
Bezsprzeczną zaletą pierwszych trzech sezonów był niesamowity klimat. W czwartej twórcy idą nawet o krok dalej i serwują obrazy rodem z filmu Siedem Finchera, poczynając od niepokojącego intra, które klimatem, montażem i muzyką bardziej pasowałoby do produkcji typu American Horror Story aniżeli do serialu kryminalnego. Również przebitki pomiędzy poszczególnymi scenami są mroczne, klimatyczne i dość upiorne – mamy tu szybki montaż i rozmazane ujęcia z niepokojąco dziwnymi dźwiękami.
Warto również wspomnieć, że twórcy serii wpisują się w panujący obecnie w telewizji trend na uwspółcześnianie znanych już historii. Mamy więc Kubę Rozpruwacza, braci Kraye czy nawiązania do markiza de Sade. Oczywiście większość historii bazuje na prawdziwych wydarzeniach, które miały miejsce na terenie dzielnicy Whitechapel. Jedno jest pewne – to właśnie morderstwa są najbardziej fascynującym elementem całej serii.
Ambassadors
Podobne wpisy
Akcja komediodramatu pod tytułem Ambasadorzy dzieje się w brytyjskiej ambasadzie w fikcyjnym Tazbekistanie gdzieś w Azji. Choć pomysł sam w sobie wydaje się szalony, to mimo wszystko produkcję ogląda się fantastycznie. Miniseria jest dziełem Jamesa Wooda oraz Ruperta Waltersa, a w rolach głównych występują David Mitchell (jako brytyjski ambasador – Keith Davis) oraz Robert Webb (jego prawa ręka – Neil Tilly). Tych dwóch ostatnich wcześniej dało światu sitcom Peep Show i oglądając Ambasadorów, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że brytyjski rząd zatrudnił dwóch nieudaczników występujących w Peep Show, a następnie po prostu wysłał ich do swojej ambasady w Tazbekistanie. Mitchell i Webb swoim najnowszym występem tylko potwierdzają moje przypuszczenia na temat więzi, jaka dalej łączy ich z bohaterami Peep Show. Nikogo więc nie powinno dziwić, że Mitchell gra spiętego karierowicza o kompetencjach pozostawiających wiele do życzenia, a Webb – jego momentami lekkomyślnego, a zarazem despotycznego zastępcę.
Obydwaj, mimo że mają odmienne charaktery, potrafią jednak ze sobą współpracować. Nasi bohaterowie nie są przesadnie skomplikowani i chociaż skonfrontowanie ze sobą dwóch postaci z zupełnie innych bajek jest pomysłem dość wyświechtanym, to w tym przypadku prowadzi do wielu zabawnych sytuacji. Widać, że aktorzy świetnie odnajdują się w swoich rolach i cieszy ich powrót do już wcześniej odgrywanych postaci.
Produkcja z założenia miała być komediodramatem z elementami satyry politycznej i twórcom po części udało się to osiągnąć. Scena sześciodniowej sesji picia wódki z prezydentem Tazbekistanu (etykieta wymusza obecność na niej) jest naprawdę przezabawna. Jednocześnie jednak seria ukazuje prawdziwy, choć dość spłycony obraz surrealistycznego świata bliskowschodniej dyplomacji. Pojawiają się dylematy moralne, z którymi muszą zmierzyć się bohaterowie: co jest ważniejsze – lukratywny kontrakt na zakup brytyjskich helikopterów wojskowych czy życie brytyjskiego obywatela skazanego na śmierć? Twórcy, mimo scenariuszowej lekkości, nie boją się mówić o rzeczach ważnych.