Charlie Chaplin zachowywał się w Światłach wielkiego miasta trochę jak świetny materiał nie tylko na komunistę, ale i na anarchistę. Nie dziwę się zatem, że wytrawny amerykański analityk z czasów antykomunistycznej histerii McCarthy’ego mógł dopatrzyć się antydemokratycznych wtrętów w niemym świecie Chaplina. Wystarczyło obserwować i czekać. Zbierać Chaplinowskie gagi, wypowiedzi, dygresje. Po kilku latach takich dowcipnych wyczynów, kiedy sytuacja dojrzała do ostatecznego wybuchu powojennej nagonki na komunistów, można już było łatwo oskarżyć aktora o ciche sprzyjanie zwolennikom sprawiedliwie, a więc równo, dzielonej własności wspólnej oraz wszelkich wytworzonych przez społeczeństwo środków produkcji – KOMUNIZMU.
Abstrahując od warstwy polityczno-moralno-społecznej, Światła wielkiego miasta są perfekcyjnie zrealizowaną i zmontowaną pantomimą, której wcale nie trzeba słów, nawet tych plansz ze szczątkowymi dialogami. Chaplin udowodnił, że dla niego wprowadzenie dźwięku do filmu nie jest konieczne, żeby jako, reżyser, scenarzysta i aktor w jednym wypowiadał się jasno, czasami lepiej niż wielu współczesnych twórców to robi w przeintelektualizowanych dialogicznych analizach egzystencji, moralności i emocjonalności. Chaplinowi nie potrzeba było żadnej filozofii. Przesadnie gestykulował, udawał łamagę, bywał akrobatą, stosował tanie sztuczki klaunów z cyrku, tak już dzisiaj niemodne i nietrafiające do kamiennej wrażliwości widza, zawieszonego gdzieś między niemieckim porno w białych skarpetach a soczystą rozwałką w stylu Johna Wicka albo netfliksowego Polara. Czasami wydawał się niepełnosprawny zarówno fizycznie, jak i intelektualnie. I właśnie taki tramp, śmieszny klaun zamachnął się swoją twórczością na światowe mocarstwo – przynajmniej tak ono uznało. Mimo że ostatecznie uległ, zajmując miejsce na czarnej liście Hollywood, obnażył przynajmniej to, co jakże celnie określił młody Lex Luthor (Jesse Eisenberg) w Batman v Superman: Świt sprawiedliwości: Najstarsze kłamstwo Ameryki – potęga może być niewinna. Jakaż ironia, że słowa te padły w filmie tak boleśnie „po hollywoodzku” patetycznym.
Gdyby jeszcze Chaplin miał odwagę zaangażować do roli kwiaciarki faktycznie niewidomą aktorkę, może rok później Tod Browning miałby prościej ze swoimi Dziwolągami.