STEVEN SPIELBERG – oceniamy wszystkie filmy
Indiana Jones i Świątynia Zagłady (Indiana Jones and the Temple of Doom, 1984)
Sequel przygód znanego archeologa to przede wszystkim wielka bitwa Spielberga z cenzorami – jej efektem znienawidzona po dziś dzień kategoria PG-13, która uratowała film przed (uważaną już wtedy za box office’owy gwóźdź do trumny) R-ką. Poza tym tytuł ten mocno poróżnił fanów Indiany, będąc dla większości poważnym spadkiem jakości w porównaniu do oryginału. Faktycznie, nie wszystko w tym filmie działa, a część rzeczy – w tym, niestety, wizualne efekty – poważnie się zestarzały. Niemniej to nadal solidne kino rozrywkowe, z obecnej perspektywy bardzo odważne fabularnie, pełne autentycznie nieprzyjemnych scen (i nie chodzi jedynie o krew i przemoc, ale na przykład o… robaczki). Kilka scen weszło do historii kina, wpisując się na zawsze w żelazny kanon Indiany Jonesa, podczas gdy parę innych wywołuje po latach drobne zażenowanie. Generalnie dobra zabawa dla małych i dużych. [Jacek Lubiński]
Kolor purpury (The Color Purple, 1985)
Film Spielberga stanowi nadal przykład bardzo dobrej ekranizacji – pomimo subtelności, która nie pozwoliła mu zbyt dosadnie pokazać ani aktów przemocy fizycznej czy psychicznej, ani drażliwych tematów natury społecznej. Jest z pewnością trochę przegadany, trochę zbyt długi, a przy tym wszystkim trochę zbyt… pogodny. Wyretuszowanie najbardziej drastycznych motywów powieści zachwiało proporcjami całej historii, w filmie wiele jest scen budujących, ciepłych, niemal radosnych. Być może dziś Spielberg nakręciłby Kolor purpury inaczej, odważniej. A jednak – patrząc na produkcje, które są dziś oferowane widzowi – na tę wszechobecną dosłowność, wręcz brutalność, która tak niewielkie pole do popisu pozostawia wyobraźni – nie sposób nie odczuwać pewnego rodzaju ulgi, że Kolor purpury już jest, i że jest właśnie taki. I wypada mieć nadzieję, że nikt nie pokusi się o epatujący golizną i przemocą remake. [Agnieszka Stasiowska, recenzja]
Imperium Słońca (Empire of the Sun, 1987)
Absolutnie genialny film Spielberga, zdecydowana czołówka jego dzieł, choć – mimo sześciu nominacji Oscarowych – w momencie premiery niedoceniony, niezrozumiany, odrzucony przez widzów (budżet ledwo się zwrócił). Niesamowita wizja wojny widzianej oczami dziecka to jednak przede wszystkim fenomenalna, najlepsza ze wszystkich dziecięcych u tego twórcy, rola Christiana Bale’a. Kreacja totalna, której aktor, mimo wielu niesamowitych przemian w dorosłym życiu, nigdy nie zdołał dorównać. Jak na ironię również taka, która kompletnie została olana przez krytykę. Wizualnie to perła kinematografii, jaka zdarza się raz na dekadę. Film pełen potu, łez, brudu i krwi, od początku do końca trzymający za gardło. Pozycja obowiązkowa. Iście magiczny tytuł. [Jacek Lubiński]
Indiana Jones i ostatnia krucjata (Indiana Jones and the Last Crusade, 1989)
Moja ulubiona część przygód doktora Jonesa. Prawdopodobnie kwestie sentymentalne grają tu wielką rolę, bo Ostatnią Krucjatę zajechałem na śmierć na kasecie VHS w okolicach 1991 roku, po nagraniu filmu bezpośrednio z satelity (FilmNet!). I było to moje pierwsze zetknięcie z Indianą. Jednak odrzucając na bok osobiste odczucia, to obiektywnie trzecia część przygód archeologa to kawał doskonale zrealizowanego kina pod każdym względem. Genialny początek, utarczki Seana Connery’ego i Harrisona Forda, cudownie wyreżyserowane sceny akcji, wielka tajemnica na koniec poprzedzona niezwykłym questem – całość poprowadzona tak zgrabnie, lekko, z wielką dawką niewymuszonego humoru (Hitler!), że można to podsumować tylko w ten sposób: to prawdopodobnie najlepszy film przygodowy w historii kina. Moim zdaniem lekko przewyższający Poszukiwaczy zaginionej Arki (ale tylko lekko, bo wiadomo, oba filmy są wybitne). Spielberg w tym momencie jest na szczycie. [Rafał Oświeciński]
Na zawsze (Always, 1989)
Jeden z najbardziej rozczarowujących filmów Spielberga, który po dwóch arcygenialnych filmach zaserwował widzom mdłe romansidło z zaświatami w tle. Remake wielbionego przez reżysera A Guy Named Joe z lat czterdziestych trudno jednak tak do końca skreślić; zawiera on też sporo elementów charakterystycznych dla tego twórcy, bez problemu potrafi zatem – przynajmniej chwilami – oczarować. Takie są na przykład wszystkie sceny w niebiosach z udziałem Audrey Hepburn (w jej ostatniej roli), fragmenty z piosenką Smoke Gets In Your Eyes w tle czy też sam prolog i właściwie wszystkie sceny lotnicze. Udał się także Spielbergowi humorystyczny, względnie nie do końca poważny wydźwięk filmu, jaki ostatecznie potrafi podnieść na duchu. Po takim wizjonerze można spodziewać się było znacznie więcej, lecz koniec końców Na zawsze i tak w jakimś stopniu pozostaje z widzem. Może niezbyt wysokich lotów, niemniej przyjemne kino. [Jacek Lubiński]
Hook (1991)
To film, z którego wylewają się magia i czar. Z jednej strony spowodowane jest to aurą niezwykłości, od zawsze wpisaną w historię o Piotrusiu Panie. Z drugiej równie wiele wtłacza do filmu sam Spielberg, doskonale odnajdujący się i czujący się w konwencji kina familijnego, które pod jego ręką przesycone jest niesamowitością i urokiem. Hook ma niepowtarzalny klimat, wspaniałą oprawę wizualną, a scenografia, kostiumy i charakteryzacja wykonane są z pomysłem i precyzją. Nibylandia Spielberga to świat tętniący życiem na wielu planach. Uczta dla oczu. Trudno było też wyobrazić sobie lepszy casting niż wybranie do roli Piotrusia Pana Robina Williamsa, który wydawał się urodzony do tej roli. W roli tytułowej świetnie sprawdza się Dustin Hoffman. Jego kapitan to przebojowa i charyzmatyczna postać, barwna i prawdziwie bajkowa. Hook jest filmem z ładnym, potrzebnym przesłaniem. Kino dla małych i dużych Piotrusiów. [Maciej Niedźwiedzki]
Jurassic Park (1993)
Mój osobisty numer jeden w filmografii Stevena Spielberga. W przypadku tego filmu ubolewam, że skala oceniania ma tylko dziesięć oczek. Podoba mi się w nim po prostu wszystko: od postaci i ich relacji, przez koncept fabularny, operowanie akcją i napięciem, na różnych aspektach oprawy audio-wizualnej skończywszy. Ale nie będę ukrywał, że moja ocena w dużej mierze także zbudowana jest na podstawie sentymentu. Dzieciństwo odżywa we mnie po każdorazowym przekroczeniu bram Parku Jurajskiego. Wystarczy, że usłyszę przewodni motyw muzyczny i już przechodzą mnie dreszcze. Bawiłem się figurkami dinozaurów, czytałem wytrwale książki im poświęcone, marzyłem, by zostać paleontologiem. A Spielberg sprawił, że mój sen wydał się możliwy. A już jako dorosły dzieło Spielberga doceniłem głównie za przesłanie, zawierające przestrogę przed zabawą w Boga, co od Frankensteina, jest jednym z ważniejszych morałów science fiction. [Jakub Piwoński]
Lista Schindlera (Schindler’s List, 1993)
Listę Schindlera postrzegam jako najlepszy film o Holocauście i jednocześnie jeden z bardziej dojrzałych obrazów w filmografii Stevena Spielberga. Jest to film kompletny zarówno na poziomie filmowego języka, jak i mierzenia się z koronną tematyką. Sprawdza się jako przejmująca lekcja historii, ale także intrygujący i wciągający dramat o dylematach jednostki umieszczonej w wojennej warunkach. Nie boję się tego określenia: to jedno z dzieł wiekopomnych. [Jakub Piwoński, recenzja]
Zaginiony świat: Jurassic Park (The Lost World: Jurassic Park, 1997)
Swoją fascynacją dinozaurami reżyser wymusił kontynuację na autorze papierowego oryginału, Michaelu Crichtonie (który także nie wchodził wcześniej dwa razy do tej samej wody). Efektem tego całkiem niezła powieść i, ekhm, zjadliwy film – ustępujące jednakże pierwowzorom w stopniu znacznym. Głównym zarzutem jest brak świeżości, kolejnym – zrobienie z prehistorycznych gadów zwierzyny do polowania. Ze wszystkich oprócz oczywiście T-Rexa, który tym razem plącze się po San Diego i straszy dzieci oraz portfele kinomanów. W sukurs nie przychodzą mu jednak słabe wątki homo sapiens – na poły komiczne, na poły żenujące i nie potrzebnie jedynie rozciągające prostą rozrywkę w czasie. Rzecz jasna powtórka z rozrywki nie przeraża zatem tak, jak oryginał. Ma jednakże kilka niezaprzeczalnych plusów. Ponownie efekty stoją na wysokim poziomie, tak samo jak muzyka Johna Williamsa; aktorsko wymiata nieodżałowany Pete Postlethwaite, a i trafia się parę scen-perełek, które spychają widza na krawędź fotela (wspomniana demolka miasta, myszkujące nocą w obozie gady, pękająca szyba). Słowem: porządne kino rozrywkowe, acz stojące o kilka klas niżej od pierwszego Parku… [Jacek Lubiński]
Amistad (1997)
Fajnie ogląda się ten film z perspektywy lat. Nieznany w sumie wtedy Djimon Hounsou, Matthew McConaughey na długo zarówno przed obecną popularnością, jak i wyszydzanymi, komediowymi występami z udziałem własnego torsu czy kompletnie anonimowy Chiwetel Ejiofor, który dopiero co był przecież nominowany do Oscara za swój inny „niewolniczy” występ w Zniewolonym. A obok nich legendy kina pokroju Anthony’ego Hopkinsa, Stellana Skarsgårda i Morgana Freemana. Tak, Amistad pęka od gwiazd. Ale i od ważnych, napuszonych haseł, głębokich przemów i sądowej dramaturgi. Dlatego też jest to fresk tyleż imponujący, odważny i piękny, co przyciężki, nudnawy, dłużący się. Niestety także na bakier z historią. Nie można rzecz jasna odmówić Spielbergowi chwytających za gardło niuansów oraz inscenizacyjnej perfekcji. Niemniej czuć tutaj zmęczenie materiału w podejmowanej, jakże ważkiej przecież sprawie. Nie dziwi zatem, że nie jest to ani najpopularniejszy, ani też najbardziej lubiany z filmów tego reżysera. Choć wielu powiedziałoby też, że i najbardziej niedoceniony… [Jacek Lubiński]
CZYTAJ DALEJ >>>
[polldaddy poll=9459926]