STEVEN SPIELBERG – oceniamy wszystkie filmy
Szeregowiec Ryan (Saving Private Ryan, 1998)
Pod względem filmowego rzemiosła przełamującego doświadczenia widza film Spielberga zalicza się do najbardziej rewolucyjnych dokonań dziesiątej muzy. Zwykło się patrzeć na niego właśnie z tego punktu widzenia – radykalna zmiana formy gatunkowej, niezwykle wpływowa biorąc pod uwagę kolejne lata, kiedy to popkultura zawłaszczyła tego typu obrazy wojny. Oddając jednak pokłony formie – całkowicie zasłużenie, za każdym razem zbierając szczękę z podłogi – warto pamiętać, że film Spielberga to jedno z jego najdojrzalszych dzieł, tkwiące ideowo gdzieś między krzewieniem heroizmu a zdrowym pacyfizmem. To dość niezwykłe spojrzenie na wojnę.
Aż trudno sobie wyobrazić, że ten film przegrał w Oscarowym wyścigu z Zakochanym Szekspirem. Jednak siedemnaście lat od premiery potwierdzają przełomowość Szeregowca Ryana, który – w jakimkolwiek rankingu podsumowującym kino wojenne – jest w samej czołówce. [Rafał Oświeciński, recenzja]
A.I. Sztuczna inteligencja (A.I. Artificial Intelligence, 2001)
Futurystyczna wersja Pinokia? Historia robota, który chciał być chłopcem, to przede wszystkim hołd dla emocji, uczuć i marzeń, które mogą istnieć w oderwaniu od krwi, mięśni i mózgu istoty ludzkiej. Bo człowiek nie musi być bardziej ludzki tylko z tego powodu, że jego żyłach płynie hemoglobina – to, co go konstytuuje jako człowieka, to nastroje, namiętności, sentymenty, afekty, pamięć. I wyobraźmy sobie istotę, która nie jest człowiekiem, ale czuje to, co człowiek – myśli, analizuje, pamięta, kocha. Nienawidzi? To niekoniecznie, bo programujemy ją wyłącznie pozytywnie. Czyli komputer, który naśladuje? Na pewno, ale imitacja doskonała to autentyczny niepokój.
Spielberg w A.I. miksuje ciekawość z lękiem – pokazuje chłopca, o którym wiemy, że jest robotem, i wystawia go na próby, które w stosunku do prawdziwego dziecka byłyby okrucieństwem. Gdyby za tę opowieść zabrał się Stanley Kubrick, to okrucieństwo byłoby na pewno dosadniejsze, społeczny komentarz wyraźniejszy, a psychologia postaci głębsza (nawet jeśli sztuczna). Spielberg niestety poszedł w stronę ckliwości. Jego Pinokio zderza się z brutalnością ludzkiego świata, ale dzięki marzeniom frunie dalej, hej, w stronę Dobrej Wróżki, która do snu utuli. Krzepiące to kino, nie uciekające przesadnie od banałów, ot taki niedzielny melodramat w sosie sci-fi, który łatwo sobie wyobrazić w konwencji poważniejszej, mniej familijnej. Mimo wszystko to ciekawe, intrygujące kino – udane pod względem realizacji (Kamiński czyni cuda; dobrze zagrane przez młodego Osmenta i Jude’a Law) i wyróżniające się w ramach gatunku, jaki prezentuje. [Rafał Oświeciński]
Raport mniejszości (Minority Report, 2002)
To, że Spielberg do science fiction ma słabość, jest rzeczą pewną. Wszak duża część jego filmografii tym gatunkiem stoi. Raportu mniejszości to drugi, po A.I. Sztucznej Inteligencji, film SF osadzony w klimatach cyberpunkowych. Scenariusz oparty został na na prozie Philipa K. Dicka, czyli jednego z najbardziej cenionych i wpływowych autorów fantastyki naukowej. Abstrahując już od tego, jak adaptacja wypada na tle oryginału, myślę, że Spielbergowi najbardziej udało się wykorzystanie idei opowiadania Dicka na cele wartkiego dreszczowca. Perspektywa przewidywania występków i karania jeszcze przed ich popełnieniem, mogąca mieć miejsce w niedalekiej przyszłości, każe zastanowić się nad tym, czym owe występki właściwie są. Bo jeśli uznamy, że winny jest ten, któremu zbrodnia jedynie zaświtała w głowie, to niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto pozostaje bez grzechu. Wątpliwości rozwiać nie pomaga fakt, że przewidujący przyszłość jasnowidze, są przecież… ludźmi, a co za tym idzie, mogą się w wielu sprawach mylić, w tym i w swoim osądzie. Pod tym względem Raport mniejszości daje do myślenia, a z kolei w trwałym zakodowaniu się w pamięci widza pomaga jego atrakcyjna i przyjemna dla oka warstwa wizualna. [Jakub Piwoński]
Złap mnie, jeśli potrafisz (Catch Me If You Can, 2002)
Więcej niż dobre kino rozrywkowe. Inteligentny i zaskakujący scenariusz, emocjonujący aktorski pojedynek między Tomem Hanksem i Leonardo DiCaprio. Złap mnie jeśli potrafisz ma w sobie masę uroku, nieraz przypominającą tę z Żądła George’a Roya Hilla. To też interesujący portret Ameryki lat sześćdziesiątych, pełnej niedoskonałości, ale mącej jakiś czar, będąca prawdziwym krajem możliwości. Bardzo cenię świetnie rozpisaną relację między detektywem Carlem Hanrattym a szulerem Frankiem Abagnalem. Przypomina ona sportową rywalizację, kiedy obie strony darzą się sporym respektem i szacunkiem, czasami podziwem. Od początku czuć, że finalnie muszą skończyć jako kumple. Złap mnie, jeśli potrafisz to na pewno czołówka dokonań Spielberga w XXI wieku. Przebojowe i lekkie kino, potwierdzające niesamowitą wszechstronność tego reżysera. [Maciej Niedźwiedzki]
Terminal (The Terminal, 2004)
Jeden z mniej wymagających filmów Spielberga. Co nie znaczy, że zły. Historia człowieka z trzeciego świata, który to człowiek przez polityczną zawieruchę zmuszony jest spędzić kawałek życia na amerykańskim lotnisku bywa jednak przesłodzona aż do przesady – zwłaszcza w finale. Reżyser umiejętnie potrafi sprzedać przy tym największą bzdurę i najbardziej naciągany patent fabularny, aktorsko to pierwsza liga, humor autentycznie bawi i jest nienachalny, a i wzruszyć można się bez problemu. Trochę tradycyjnie już w twórczości Spielberga XXI wieku, oczekiwania były większe niż finalny produkt. Ale i tak udało się stworzyć niezwykle sympatyczne, ciepłe kino, dobre na każdą okazję. W obecnym milenium to póki co mój ulubiony film tego reżysera i nie przeszkadza mi zupełnie, że do jego najlepszych dokonań nie ma startu. [Jacek Lubiński]
Wojna światów (War of the Worlds, 2005)
Jeden z najbardziej niedocenianych filmów Spielberga? Dość oklepany temat, czyli inwazja obcych na Ziemię, a do tego adaptacja klasycznej i dobrze znanej powieści Wellsa. Cóż w tym fascynującego dla kogoś, kto mógłby zrobić wszystko? Jednocześnie to film, który jest powrotem Spielberga w rejony fantastyczne po chwilowym oddechu w postaci Terminalu i Złap mnie, jeśli potrafisz – co wcale nie musiało zwiastować wielkiego przełomu, biorąc pod uwagę niejednoznaczne opinie o Raporcie mniejszości i A.I.. Czy więc Wojna światów się udała? Na pewno jest w nim kilka elementów wręcz genialnych: elektryzująca zapowiedź inwazji, atak obcych widziany głównie z pozycji głównego bohatera (bez spektakularnych inscenizacji jak w Dniu niepodległości), surowa forma, za jaką odpowiadali Janusz Kamiński oraz Tom Cruise, który daje z siebie naprawdę wiele w roli odpowiedzialnego ojca. A jednak pewien niedosyt na koniec pozostaje, bo pojawiają się ckliwe familijne momenty, zjawia się Tim Robbins w dość głupiej roli, a całość wieńczy niespodziewane, szablonowe zakończenie, na które nie było pomysłu (i nie, nie jest to wina literackiego źródła, tylko odwagi wyjścia poza schematy). Niemniej minusy, o których wspominam, nie są aż tak irytujące, żeby nie docenić licznych plusów i dlatego mimo wad to czołówka kina sci-fi XXI wieku. [Rafał Oświeciński]
Monachium (Munich, 2005)
Spielbergowi udało się pokazać brudną, przyziemną stronę pracy tajnych agentów i płatnych zabójców. Śmierć nie ma tu w sobie nic z patosu, jest nagła, brudna, odpychająca. Eliminowanie celów przypomina pracę w rzeźni, na twarzach bohaterów widać zmęczenie fizyczne, ale i psychiczne. Kilka szczególnie udanych sekwencji odsłania moralne dwuznaczności obranej przez protagonistów drogi, jak choćby niezwykły wątek odwetu na płatnej zabójczyni wysłanej w ślad za Avnerem i jego podwładnymi. Twórcom udaje się stworzyć przytłaczającą atmosferę wszechobecnego zagrożenia. Świat zamienia się tu w miejsce, gdzie przecinają się skomplikowane, wielopiętrowe intrygi, których sens pozostaje ukryty nawet dla biorących udział w grze. [Paweł Marczewski, recenzja]
Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki (Indiana Jones and the Kingdom of the Crystal Skull, 2008)
Sugerując się niektórymi wypowiedziami duetu Dżordż-Steven, ktoś wyjątkowo naiwny mógł błędnie wydedukować, że oto szykuje się coś naprawdę w dechę, ot, taki sentymentalny „powrót do przeszłości” na modłę fabularnego oldskulu Gibsonowskiego Apocalypto. W końcu kto jak kto, ale Steven byłby w stanie pokazać „faka” dzisiejszym obyczajom i zrobić miłą niespodziankę takiemu widzowi jak ja. Nic bardziej mylnego. Wojna światów sprzed lat trzech, to w zestawieniu z omawianym tu dziełem Kieślowski kinematografii. Żeby było jasne: nowemu Indy’emu daleko do szczytowych osiągnięć w dziedzinie odmóżdżania widowni (mam tu na myśli wyczyny mojego ulubionego reżysera Michaela Baya oraz twórczość tandemu kretynów Emmerich-Devlin), niemniej odchylenie w stronę rasowych „odsysaczy” tkanki mózgowej jest tu aż nazbyt walące po gałach. (…)
Wszyscy zapewne kojarzymy z czasów dziecięcych jego broszurki, upstrzone rysunkami ufoków, piramid oraz innych cudów nie z tej planety. Dżordż Lucas najwyraźniej tak bardzo uwierzył w te brednie, że postanowił ordynarnie „zlukasować” czwartą część przygód Indy’ego, adaptując ją do współczesnych postmodernistycznych realiów z iście „gwiezdnowojenną” fantazją. Co powstało z owego eksperymentu? Krótko: powstał najgorszy film w dorobku Stevena Spielberga. Najgorszy w sensie: najgłupszy i najbardziej przypominający wakacyjne produkcyjniaki, wypłukane z jakiejkolwiek klawej ideologii i wizualnej nietuzinkowości. [Bartosz Rudnicki, recenzja]
Przygody Tintina (The Adventures of Tintin, 2011)
Kolejny „nie do końca Spielberga film”. Za adaptację belgijskiego komiksu odpowiada bowiem w równym stopniu Peter Jackson. Rękę obu panów widać tutaj zresztą doskonale. Szczęśliwie przeważa Steven, który jest oficjalnym reżyserem filmu. Dzięki niemu Tintin miewa naprawdę niesamowicie wciągające, bliskotliwe momenty godne najlepszych lat Indiany Jonesa (chociażby dwutorowa opowieść kapitana Haddocka). Także technicznie film zachwyca – niby animowany (pierwszy w dorobku Spielberga), ale dzięki efektowi motion capture przypomina bardziej malowany projekt aktorski. Intryga została zgrabnie poprowadzona, a bohaterowie są sympatyczni. Solidne kino familijne, które posiada wszystko to, czego brakowało Indy’emu numer 4 – z pasją na czele. [Jacek Lubiński]
Czas wojny (War Horse, 2011)
Jest rozłąka, jest ból, cierpienie, są dobrzy ludzie, są źli ludzie, są rany, wojenny koszmar i strach na każdym kroku, a w centrum tego wszystkiego niepojmujące okoliczności i ludzkich zachowań, niewinne zwierzę. Ten emocjonalny szantaż, zainscenizowany przez Spielberga po mistrzowsku, sprawia, że historia konia na wojnie łapie widza za uzdę i trzyma go w podniosłym stanie wzruszenia przez sto czterdzieści minut seansu, z których żadna minuta nie nudzi. Chwilami i owszem, twórca Szczęk ociera się o patos i popada w nazbyt łzawy ton, rozciąga też zbytnio zakończenie, gdzie po jednej ściskającej gardło scenie następuje kolejna i kolejna, aż zaczyna nas dławić od poczucia żalu na zmianę z radością i poczuciem ulgi. Ale taki jest Spielberg – stawia na proste ludzkie emocje, przekazane w prosty, ludzki sposób. Choć bitwom ukazanym w War Horse daleko pod względem krwistości i brutalności do Szeregowca Ryana (wszak film był zamierzony jako kino familijne), wciąż jawią się jako najgorsza rzecz, jaką człowiek może zgotować człowiekowi… i, w tym przypadku, zwierzętom. Nie brakuje spektakularnym scen, jak ostrzał okopów z wielkich dział czy rozpaczliwa bieganina Joeya po polu bitwy. A wszystko to łączy się w piękną opowieść (nominacja do Oscara za Najlepszy film) o miłości człowieka do zwierzęcia, o wierności i poświęceniu, i o tym, że nadzieja umiera ostatnia. [Rafał Donica, recenzja]
Lincoln (2012)
Nie jest to „ten” Spielberg, który rozsadzał umysły widowni niezwykłymi pomysłami oraz natężeniem emocji, ale i tak warto zainteresować się jego nową produkcją. Lincoln to specyficzne widowisko, które w pełni docenią głównie ludzie naprawdę zainteresowani tematem amerykańskich gier politycznych z drugiej połowy XIX wieku. Fabuła prowadzona za pomocą klasycznej narracji potrafi momentami nużyć, ale zarówno techniczne elementy, jak i wybitne aktorstwo składają się na niezwykle solidny obraz. Takich filmów w dzisiejszych czasach już się nie robi i można wybaczyć Spielbergowi głębokie zatopienie się w nostalgii. Film zdecydowanie lepszy niż zeszłoroczny Czas wojny. Można oczywiście zarzucić reżyserowi, że obraz wydaje się wzorcowym przykładem „filmu oscarowego”, ale Spielberg naprawdę nie musi nic nikomu udowadniać – swoje statuetki już zdobył, na koncie ma miliardy dolarów, a Lincoln to spełnienie szczenięcej fascynacji, o które zabiegał już od lat. [Radosław Pisula, recenzja]
Most szpiegów (The Bridge of Spies, 2015)
Niestety jeden z tych filmów, które więcej obiecują, niż dają. Niemniej sam prolog to znakomite kino, w którym w pełni czuć kunszt Spielberga – czysta magia kina. Potem niestety jest tylko gorzej, robi się pompatycznie i naiwnie aż do przesady. Udziału braci Coen w scenariuszu właściwie w ogóle nie czuć, za to wyraźnie zauważa się brak Johna Williamsa. Całość jest, jak zawsze, dobrze zagrana i perfekcyjnie techniczna, stylistycznie ładna. Ale też i pusta, błaha, naiwna, prosta, sztampowa. I potwierdzająca trwającą od dobrej dekady, słabą kondycję twórczą wielkiego reżysera. Z drugiej strony nawet słaby lub zaledwie niezły Spielberg jest i tak ciekawszą propozycją od większości kinowego repertuaru. [Jacek Lubiński]
Bardzo Fajny Gigant (The BFG, 2016)
Już w zwiastunie BFG: Bardzo Fajnego Giganta Steven Spielberg przyznał, że chciał zrobić nowego E.T. czy A.I. Sztuczną inteligencję. Nie będzie jednak przesady w stwierdzeniu, że jeszcze nigdy nie odpłynął tak, jak w swoim najnowszym filmie. (…) Kapitalnie się to wszystko ogląda, ale koniec końców, gdy na sali zapalą światła, zadajesz sobie pytanie: o czym właściwie to wszystko było i dokąd zmierzało? Przez cały czas myślałeś, że do konkretnego brzegu, aż tu nagle wychodzi na to, że duży chłopiec (dziadek Steven) po prostu bawi się nową zabawką. W trakcie zabawy, znudzony, porzuca ją w cholerę. I świetnie. Dobrze dla niego. Jeśli chcesz sobie wypełnić dwie godziny życia świetnym filmem, o którym zapomnisz następnego ranka, obejrzyj BFG: Bardzo Fajnego Giganta. Ubawisz się, nacieszysz oczy świetnie zrealizowanymi zdjęciami, a potem nie będziesz pamiętał, jak właściwie brzmiał tytuł tego dziwacznego przedstawienia. [Miłosz Drewniak, recenzja]
[polldaddy poll=9459926]