STAR TREK: DISCOVERY. Sezon drugi gorszy, ale nie najgorszy
Co mi się podobało?
A potencjał w innych postaciach istniał, i to nawet spory. Taki kapitan Pike na przykład to bardzo oldschoolowy bohater, dosłownie i w przenośni. Każdy fan serii wie doskonale, że nie jest to żadna nowa postać, a raczej kolejna, nowa twarz wcześniej zaprezentowanego bohatera. Jako pierwszy w rolę Pike’a wcielił się Jeffrey Hunter, a było to w oryginalnej serii, emitowanej w latach 60. Potem postać miała jeszcze dwóch odtwórców. W Discovery widzowie mają okazję zapoznać się z interpretacją Ansona Mounta, aktora lepiej znanego z serialu Hell on Wheels. Jego Pike to kapitan typowy dla trekowych historii – praworządny, odważny i spokojny. Nie wiem, czy to kwestia jego miłej i wzbudzającej pozytywne emocje twarzy, czy jego naturalnego błysku w oku, ale od pierwszych chwil polubiłem się z tym gościem i jako widz chciałem go na ekranie więcej, a jako członek załogi pewnie wskoczyłbym za nim w ogień. Szkoda, że musiał ustępować miejsca na pierwszym planie nachalnej i nieustannie poprawiającej go Burnham.
Pike to niejedyny stary znajomy. Swoją niemałą rolę dostał w końcu Spock, którego obecność jest co prawda wyczuwalna już w pierwszym sezonie, ale dopiero teraz się ona materializuje. Ethan Peck, który tym razem wciela się w Spocka, może nie jest Leonardem Nimoyem, ale nie o ściganie się z kimkolwiek tu chodzi. Aktor wypracował sobie własny styl, jest nieco bardziej wyciszony, jeszcze mniej ekspresyjny niż „oryginał” i, co ciekawe, potrafi się bić, błyszczy wiedzą, a co najważniejsze, dzięki swojej wyważonej postawie stanowi kontrast dla rozchwianej głównej bohaterki, notabene jego przybranej siostry. Sceny z jego udziałem ciekawią i przyciągają uwagę – to wystarczy.
Podobne wpisy
Jak wspomniałem na początku, główny potencjał tkwi jednak w warstwie wizualnej. Gdy na moment oderwiemy się od tego całego nadęcia i damy się porwać akcji, poszczególne sceny i ujęcia zachwycą niejednego sympatyka żywiołowego SF. Komputerowe efekty nie rażą sztucznością, bo zostały zaprojektowane ze smakiem. Podobne wrażenie wywołują kostiumy i scenografia – pierwszorzędna robota, znakomite wyczucie estetyki. Ale wróćmy do wizualnych aspektów postprodukcji: nie wybaczę twórcom tych irytujących flashlightów, rozświetlających poszczególne ujęcia. Przejęto to, jak się domyślam, z najnowszych filmów z serii Star Trek, ale akurat według mnie jest to zwyczaj o wątpliwej sensowności. Jednak ogólne wrażenie, jakie wywołuje Discovery, opiera się właśnie na jego wizualnym wysmakowaniu, żywiołowości, przejrzystości, kolorystyce.
Dobitnie świadczy o tym widowiskowy i pełny napięcia finał historii. Gdy pierwszy plan zajmuje wielka bitwa, trudno pozbyć się wrażenia, że właśnie dla tych scen powstał drugi sezon. Efekty efektami, ale ciekawie wypada także końcowy twist, który stawia na głowie wiele z tego, co obejrzeliśmy. Co jednak istotne, nadaje on znaczenie niektórym wątkom, które w trakcie obcowania z serialem zdawały się tego znaczenia pozbawione. Finał nieco nadrabia zatem ten rozwleczony czas spędzony z drugim sezonem Discovery. Po jego zakończeniu dalej jednak trudno wyprzeć wrażenie, że przez te czternaście odcinków obcowało się z tworem nierównym, drętwym, niewykorzystującym potencjału tam, gdzie go posiada, i dającym przesadny posłuch temu, co miast stanowić o sile serii, stopniowo strąca ją w otchłań czarnej dziury. Czekam na odważne decyzje i zmiany w trzecim sezonie, mogące zatrzeć to złe wrażenie.