search
REKLAMA
Archiwum

SIEDEM. Analiza arcydzieła Davida Finchera

Bartosz Rudnicki

20 marca 2018

REKLAMA

ROZDZIAŁ I

MIASTO

Jego labiryntowa konstrukcja, zbudowana z wąskich uliczek, zdradliwych przesmyków i ciasno przylegających do siebie budynków, skutecznie potęguje klaustrofobiczne wrażenia, uwypuklając depresyjną i nieżyczliwą atmosferę miejsca.

To, że akcja każdego solidnego kryminału powinna się rozgrywać w zatrzaśniętej przestrzeni, odgrodzonej od sąsiednich obszarów uchwytną fizyczną barierą, stanowi jeden z fundamentalnych wyróżników gatunku. Nie inaczej w Siedem. Wszystko, począwszy od odkrycia pierwszej ofiary (grubas zanurzony w sosie spaghetti), poprzez kolejne etapy śledztwa, a na rozpoznaniu sprawcy skończywszy, przebiega bez najmniejszej zewnętrznej ingerencji w granicach wielkiego miasta-molochu. Pozornie wyjątek od tej reguły stanowi finałowa konfrontacja na pustyni, ale tylko pozornie, ponieważ dojdzie do niej dopiero po rozpoznaniu przestępcy, nie wcześniej. Nie mamy zatem wyboru – większość czasu spędzimy w wielomilionowej metropolii, obserwując zapasy policji z seryjnym mordercą, a o to, żeby podróż miejskimi korytarzami nie należała do doświadczeń przyjemnych, zadbali specjaliści od scenografii, którzy wykreowali doprawdy odpychającą wizję miasta. Jego labiryntowa konstrukcja, zbudowana z wąskich uliczek, zdradliwych przesmyków i ciasno przylegających do siebie budynków, skutecznie potęguje klaustrofobiczne wrażenia, uwypuklając depresyjną i nieżyczliwą atmosferę miejsca. Odrapane z tynku rudery, kamienice chylące się ku upadkowi, podmokłe podwórza, cała ta natarczywość w ilustrowaniu szpetoty składa się na ogólną ohydę scenograficzną, polewaną w dodatku nieustannie strugami rzęsistego deszczu. Przy generalnym obrzydzeniu, jakie towarzyszy nam w trakcie przemieszczania się zaułkami miasta, nie można jednak odmówić twórcom artystycznego wysmakowania: malarskość kadrów bywa tu równie bezsporna, jak ich eksponowana szkarada, a brzydota miejskiego krajobrazu niejednokrotnie pociąga swoim osobliwym wyrafinowaniem. Taki sposób obrazowania nie jest, oczywiście, autorskim wynalazkiem twórców Siedem. Gdybym miał wskazać utwór bezpośrednio poprzedzający estetyczne zabiegi Finchera, bez wahania stawiam na Łowcę androidów w reżyserii Ridleya Scotta. Podobieństwo jest uderzające – niektóre kadry z filmu Finchera wydają się być żywcem wycięte z obrazu Scotta.

Jaki cel – poza stricte estetycznym – przyświecał twórcom, kiedy decydowali się osadzić akcję w tak skrajnie odpychającym otoczeniu? W sumie równie dobrze można by spytać, jaki cel przyświecał koryfeuszom “czarnego” kryminału, kiedy przesiedlali swoich detektywów do miast – wyszłoby na to samo. Po pierwsze, miasto kojarzy się z labiryntem, wielkomiejski tłum zaś sprawia, że zbrodniarza odnaleźć w nim coraz trudniej, bo i coraz łatwiej ukryć się w ludzkiej gęstwinie, zerwać więzi z innymi, stać się anonimowym, zatrzeć ślady. Nie bez kozery filmowy morderca nosi nazwisko John Doe. W USA określa się tym mianem mężczyzn o niezidentyfikowanej lub ukrytej tożsamości. W innym znaczeniu “John Doe” to także zwykły, szary obywatel, taki odpowiednik naszego “Jana Kowalskiego”. To po pierwsze. Po drugie, nadgniły miejski sztafaż sprzyja czysto funkcjonalnej potrzebie poniżenia obrońców praworządności. Już mówię, w czym rzecz. Otóż prawo – zgodnie z powyższym tokiem rozumowania – winno zostać najpierw dotkliwie wykpione, aby później móc zatriumfować w oślepiającym blasku policyjnej odznaki. Im bowiem zbrodnia bardziej przytłaczająca, a zbrodniarz bezczelny, tym większa satysfakcja, gdy zepchnięte do rozpaczliwej defensywy, zdeptane prawo podniesie się z kolan, a nieugięty tropiciel zła schwyta podłego złoczyńcę. Gra toczy się zatem o spektakularne zwycięstwo społecznego poczucia sprawiedliwości, rozumianego w kategoriach odpłaty za wyrządzone krzywdy. Jest to charakterystyczna dla klasycznego kryminału aksjologia, która nigdy, podkreślam: nigdy nie została porzucona. Czy film Finchera wywiązuje się z tych obietnic? Stylistyka filmu noir była Fincherowi potrzebna do wydobycia na wierzch treści, spoczywających głęboko pod pokładem okrzepłych i od dawna martwych norm gatunkowych. Fincher nie polemizuje z dorobkiem “czarnego” kryminału – on jedynie wyolbrzymia zwyrodnienia, znajdujące się na orbicie jego zainteresowań.

REKLAMA