search
REKLAMA
Seriale TV

THE PUNISHER. Recenzja pierwszego sezonu

Damian Halik

15 listopada 2017

REKLAMA

Jeśli spojrzeć na dotychczasowe efekty współpracy Marvela z Netflixem, tak naprawdę tylko Daredevil nie zawiódł pokładanych w nim nadziei. Serial o niewidomym prawniku, który nocami wymierza sprawiedliwość nowojorskim przestępcom, wyznaczył poziom jak dotąd nieosiągalny dla nikogo z jego ekipy. Jessica Jones była zaledwie bardzo dobra, Luke Cage i The Defenders przeciętni, a Iron Fist zwyczajnie słaby. Nowy The Punisher o twarzy Jona Bernthala (mogliśmy go zobaczyć już w zeszłorocznym drugim sezonie Daredevila) okazał się pierwszym twardzielem, który nie tylko nie przestraszył się Diabła z Hell’s Kitchen, ale jeszcze podniósł poprzeczkę dla swoich następców.

Recenzję pierwszego odcinka mogliście przeczytać już kilka dni temu. W większości zgadzam się z Dawidem, choć po obejrzeniu całości wiem, że chybił w kilku przypuszczeniach. Niemniej jednak pierwsza godzina z Frankiem Castle’em ukrywającym się pod nazwiskiem Pete Castiglione jest solidnym zwiastunem bardzo przemyślanego projektu. Steve Lightfoot (Hannibal) nie bawi się z widzem – wychodzi najpewniej z założenia, że nikt w ciemno nie odpali debiutującego 17 listopada serialu. Punisher to jeden z najsłynniejszych komiksowych mścicieli, który wcześniej doczekał się trzech filmów. Ten netflixowo-marvelowski, grany przez Jona Bernthala, był też stałym bywalcem drugiego sezonu Daredevila. Wiemy kim jest, wiemy jak wyglądała jego wendetta i nie ma sensu powielać tych treści – jeśli więc nie oglądaliście serialu o Matcie Murdocku, warto nadrobić go przed seansem The Punisher. Jeśli jednak tego nie zrobicie, to też nic się nie stanie – scenarzyści już o to zadbali.

Dość ciekawym zagraniem zdaje się fakt, że tak naprawdę niewiele jest Punishera w Punisherze. Pierwszy odcinek musi nam wystarczyć na ładnych parę godzin, jeśli chodzi o typowe dla Franka Castle’a zachowania. Widzimy wówczas charakterystyczną kamizelkę z białą czachą, która zostaje ukryta, Punisher po prostu kończy robotę. Znika. Odnajduje się jakiś czas później jako Pete Castiglione – pracownik budowlany od rana do nocy rozwalający młotem ściany. To świetna przykrywka dla zżeranego od środka przez cierpienie, wciąż nabuzowanego i myślącego jedynie o zemście człowieka. “Spokój” nie trwa jednak długo, gdyż jego nową tożsamość bardzo szybko odkrywa niejaki Micro. Rozpoczyna się zabawa w kotka i myszkę, która daje nieoczekiwane efekty. To bardzo dobry prolog, a przywołuję go z taką dokładnością, gdyż to, co następuje po nim, wygląda jak wspięcie się na trampolinę i skok do pustego basenu. Nagle Frank Castle trafia do dołu głębokiego jak okop, który Lewis Walcott (Daniel Webber) wykopał w swoim ogródku. Spędzamy tam kolejne trzy i pół godziny.

https://www.youtube.com/watch?v=IGmF2yTlQvs

Odcinki numer 2, 3 oraz 4 to tak naprawdę śledzenie poczynań postaci, których drogi splotą się niebawem z drogą głównego bohatera. Bywamy na spotkaniach, podczas których weterani wojenni starają się wyrzucić z siebie wszystko, co najgorsze; często też wracamy do zdarzeń z przeszłości, które ukształtowały psychikę niejednego żołnierza. Ten segment zdaje się bliższy dramatowi wojennemu niż filmowi akcji. Poznajemy wówczas Curtisa Hoyle’a (Jason R. Moore; przyjaciel Franka, jeszcze z czasów wojska. Weteran bez nogi); wspomnianego Lewisa (Daniel Webber; młody weteran nieradzący sobie z traumą po powrocie z frontu) oraz Dinah Madani (Amber Rose Revah), która właśnie dołączyła do Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, gdzie ścigać ma wrogów Stanów Zjednoczonych. Wszyscy oni są ważni, choć pozornie zabierają czas antenowy tytułowemu bohaterowi. Nie jestem jednak przekonany, czy aby na pewno widzowie byliby gotowi na trzynastogodzinną masakrę i strumieniami lejącą się krew. Oceniając całość wiem, że choć The Punisher długo się rozkręca, warto nie odpuszczać po kilku powolnych, przeładowanych pozornie nieznaczącymi wątkami odcinkach. Wbrew pozorom to wszystko ma sens i pomaga w pełni zrozumieć i docenić to, co obserwujemy w drugiej połowie sezonu.

Steve Lightfoot – showrunner serialu; współtwórca Hannibala, który maczał też palce w drugim sezonie Narcos – doskonale sprawdził się jako kreator historii skomplikowanej, niejednoznacznie złej postaci. Jego The Punisher to w tym momencie najlepsze z marvelovskich dań, jakie zaserwował nam Netflix. Fabularnie (choć to za dużo powiedziane) i pod względem prezentowanych postaci (także małe nadużycie z mojej strony) netflixowy serial o mścicielu z białą czachą na torsie najbliżej ma do filmu Punisher: Strefa wojny. Dlaczego? Dlatego, że pojawiają się tu David Lieberman a.k.a. Micro (Ebon Moss-Bachrach) oraz Billy Russo (Ben Barnes). To postacie znane z komiksów, ale materiał źródłowy jest tu traktowany z bardzo dużym dystansem. Jest jednak na tyle istotny, że Lightfoot nie wpadł w pułapkę siłowego maskowania intencji. W większości filmów czy seriali przeciąga się moment, w którym karty wykładane są na stół – ale nie w tym przypadku. Bardzo szybko dowiadujemy się, kto jest tym złym, dzięki czemu możemy skupić się na rozwoju sytuacji, nie irytując się przy tym na oczywistych przeciwników, których bohaterowie nie potrafią rozszyfrować.

Fabularnie nie jest to może niepowtarzalna perełka, która zaskakuje niesamowitymi zwrotami akcji, ale The Punisher to serial bardzo solidnie napisany. Nie ma tu większych wtop, scenariusz jest przemyślany i (wbrew pierwszemu wrażeniu) dobrze wyważony. Do tego dochodzi świetny rockowy soundtrack oraz nie pozostawiający wątpliwości dobór aktorów. Ben Barnes (Billy Russo), Paul Schulze (William Rawlins) oraz Daniel Webber (wspomniany już Lewis Walcott) grają wyśmienicie, Jon Bernthal zdaje się urodzonym do roli Punishera, a pozostałe postaci także są w swych poczynaniach bardzo przekonujące.

The Punisher trafi do biblioteki Netflixa 17 listopada. Warto jednak mieć na uwadze, że zdecydowanie nie jest to serial dla każdego. Z czystym sumieniem polecam go osobom, które szukają czegoś więcej niż rozrywki w czystej postaci bądź typowego akcyjniaka. The Punisher nie jest tym, czego można było się spodziewać. Mylące są zwiastuny, mylące jest też przeświadczenie, że morderczy (acz sprawiedliwy) Frank Castle będzie od pierwszej do ostatniej minuty trzynastogodzinnego serialu masakrować swoich przeciwników. Początek jest wręcz ciężkostrawny, poszczególne wątki budowane są bardzo mozolnie, ale warto nie tracić wiary. Jeśli przebrniemy przez ten żmudny, trwający jakieś trzy-cztery odcinki proces, w nagrodę otrzymamy bardzo satysfakcjonujący, rasowy dramat (po)wojenny niestroniący od pokaźnych rozbryzgów krwi. Brutalnych scen tu nie brak, ale nie stanowią one treści samej w sobie. Dzieło powstające pod batutą Steve’a Lightfoota to przede wszystkim przepełnione silnym ładunkiem emocjonalnym studium stresu pourazowego, wyniszczającego człowieka od wewnątrz. Obrazuje go nie tylko bohater tytułowy, który sporo przeszedł jako żołnierz piechoty morskiej, a jeszcze więcej wycierpiał na skutek śmierci jego żony i dzieci. Każda ze znaczących postaci cierpi i na swój sposób odreagowuje – nie brak też aktualnych tematów amerykańskiej debaty publicznej, jak dostęp do broni, korupcja na szczytach władzy czy sposób, w jaki traktowani są wracający z wojny weterani.

REKLAMA