Jutro premiera ZAGUBIONYCH W KOSMOSIE. Jak nowy serial Netflixa prezentuje się po pięciu odcinkach?
Musiało minąć ponad pięćdziesiąt lat od pierwszego serialu i równe dwadzieścia od jego kinowej adaptacji, by twórcy zdecydowali się po raz kolejny wejść do świata Zagubionych w kosmosie. Jak losy rodziny Robinsonów prezentują się w czasach prężnej produkcji serialowej, mediów strumieniowych, doskonałych efektów specjalnych oraz… poprawności politycznej? Wizja jest już inna, ale nadal o kosmiczny eskapizm w niej chodzi.
Premiera serialu jutro, 13 kwietnia, na Netflixie. Ale tak się składa, że miałem okazję zapoznać się przedpremierowo z pięcioma pierwszymi odcinkami nowej wersji Zagubionych w kosmosie. Oto moje cztery spostrzeżenia.
Jak wypada strona formalna?
Dobrze, żeby nie powiedzieć bardzo dobrze. Da się zauważyć, że od pewnego czasu produkcje Netflixa notują wyraźny progres jakościowy, patrząc pod kątem stricte realizacyjnym. Zwłaszcza seriali i filmów science fiction, wymagających sporych nakładów budżetowych, przeznaczonych na efekty specjalne chociażby. Nowi Zagubieni w kosmosie bardzo dobrze prezentują się od strony audiowizualnej. Trudno bowiem znaleźć w niej jakiekolwiek uchybienie jakościowe.
Efekty specjalne zachwycają, nie widać w nich szwów charakterystycznych dla dawnych telewizyjnych produkcji. Sceny rozgrywane w kosmosie oraz wszelkie widoki z lotu ptaka na danej planecie, ale także design robotów i obcych organizmów – wszystko zostało bardzo dobrze zaprojektowane i przemyślane. To samo tyczy się scenografii i kostiumów. Widać, że do serialu zaangażowany został najpewniej sztab grafików koncepcyjnych, dobrze zaznajomionych z plastyką dawnego serialu jak i filmu. Miłe jest także to, że głównym motywie muzycznym przewija się oryginalna nuta, pobrzmiewająca w serialu z lat sześćdziesiątych, jak i będąca przetworzoną częścią utworu zespołu Apollo 440, wykorzystanego w kinowej adaptacji. Tradycja zatem jest i w tym wypadku kontynuowana.
Czy fabuła potrafi zaangażować?
Na tym polu serial ma problemy, choć trudno stwierdzić to w sposób jednoznaczny. Tak jak mówiłem na wstępie, jestem po pięciu pierwszych epizodach, więc ostatecznych sądów wydawać nie mogę. To, co wiem jednak już teraz, to to, że brakuje w serialu jednej, precyzyjnej linii, po której zmierzałby do ustalonego celu. Celu, za którym mógłby podążać także widz. Niby wszystko się zgadza, bo z założenia serial ukazuje losy rodziny, która ma za zadanie odnalezienia miejsca mogącego pełnić rolę drugiej Ziemi. I planeta Alpha Centauri ma się do tego teoretycznie nadać.
Ale perypetie rodziny Robinsonów, najpierw podążającej po wcześniej wyznaczonym kursie, a potem radzącej sobie po wylądowaniu, zbyt często rozmywane są pobocznymi rozpraszaczami uwagi. W pewnym momencie łatwo o wątpliwość, czy bohaterowie pamiętają, po co i gdzie się znaleźli. Scenarzyści postanowili bowiem na każdym kroku raczyć ich sytuacjami, które maja przedłużyć ich ekranową bytność, nie mając w rezultacie żadnego większego znaczenie. Do tego, a jakże, dochodzą jeszcze retrospektywy, niby uchylające rąbka tajemnicy, nie będąc jednak niczym ponad to, co na wstępie o postaciach wiemy. W kościach jednak czuję, że jest to tylko rozgrzewka. Że po minięciu połowy pierwszego sezonu coś w końcu wybuchnie, a z orbity spadnie MacGuffin. Oby.
Czy postacie intrygują?
Niespecjalnie, choć mam swoich ulubieńców. A dokładnie jednego. Świetnie została rozpisana i obsadzona rola Johna Robinsona, ojca rodziny, grana przez nieznanego mi dotychczas aktora – Toby’ego Stephensa. To silny przywódca stada, który potrafi kierować swoimi podopiecznymi… jeśli tylko ci tego chcą. Ma swoje wady, jak na żołnierza przystało potrafi być porywczy, potrafi być niemiły. Ale jedno nie można mu odmówić – zaangażowania. W paradę jednak wchodzi mu nieustannie żona, która systematycznie zrzuca go z piedestału. Etatowa aktorka Netflixa, Molly Parker, w roli zimnej, zdystansowanej, acz dysponującej szacunkiem partnerki radzi sobie całkiem dobrze. To zresztą nie pierwsze jej wejście do tego rodzaju wizerunku – nawiązuję tu przede wszystkim do roli w filmie 1922.
Nie umiem jednak polubić dzieciaków Robinsonów. Will, najmłodszy z rodzeństwa, jest postacią mało wyrazistą, irytującą w dodatku wyjątkową słabym talentem aktorskim młodego Maxa Jenkinsa. Wyjątkowo niemrawa, a co za tym idzie, mało przekonująca, jest także starsza siostra. Za pomysł i prezentację środkowej siostry jednak należy się plusik – postać pokazana jest z wyraźnym dystansem do naukowego sznytu rodziny, prowadzonym naturalnym luzem aktorskim Miny Sundwall. Z kolei największą niewiadomą serialu póki co jest dla mnie postać dr Smith, czyli czarnego charakteru, granego przez, uwaga, Parker Posey. Pomysł mieli twórcy na nią ciekawy, ale biorąc pod uwagę, że w pierwszych odcinkach miota się ona od lewa do prawa, bez większego pomysłu, nie chce mi się wierzyć, by scenarzyści szykowali dla niej coś wielkiego. Aktorka po prostu ma w sobie więcej cech komediowych, mogących wywołać co najwyżej uśmiech politowania, niż takich, które mogłyby stworzyć realne zagrożenie.
Podobne wpisy
Co z tą poprawnością polityczną?
I tu właściwie dochodzimy do sedna. Obiecałem sobie, że nie będę już przejmował się tym, w jak idiotyczny i nachalny sposób wiele dzisiejszych produkcji wspieranych jest postępowymi sygnałami, wysyłanymi po to tylko, by tworzyć idylliczny obraz społeczeństwa tolerancyjnego i różnorodnego. Ale nie da się przejść obojętnie wobec tego, co zostało zaprezentowane w Zagubionych w kosmosie – serial jawi mi się bowiem jako swoisty wybieg dla najpopularniejszych, palących trendów myślowych. Produkcja tak bardzo stara się być nowoczesna w swym przekazie, że w staraniach wypada często sztucznie i nienaturalnie. I nie ma znaczenia już to, ile w tych kosmetycznych zabiegach znajduje się uzasadnienia, ile prawdopodobieństwa. Ważne, że wciskane są do narracji ewidentnie na siłę.
Czarny charakter tym razem jest kobietą – z tym problemu nie mam, bo akurat ten zabieg wypadł bardzo ciekawie. Albo inaczej – mógł wypaść. Bo biorąc pod uwagę, że zmiana płci jest w zasadzie jedyną cechą, określającą nowego Dr. Smitha, gdyż szelmostwo pozostało na miejscu, trudno mówić tu o jakieś uzasadnionej pomysłowości. To samo tyczy się najstarszej córki, która uwaga, ma czarny kolor skóry. Być może uzasadnienie tej zagadki pada w serialu, ale domyślam się, że chodzi w tym wypadku o adopcję. Bo przecież model jednolitej, białej rodziny (zaprezentowany we wcześniejszych odsłonach serialu bądź w filmie) jest tak cholernie wyświechtany i nie przystający do wizji przyszłości, że należało go czymś zaburzyć. Da się o tych aspektach niejednokrotnie zapomnieć, ale biorąc pod uwagę, że postacie, którym postawiono zadanie odświeżenia serialu czymś nowym, są tak irytującą nieciekawe, trudno odłożyć wrażenie bezsensowności całego zabiegu.
Jeśli chodzi o silną, dominującą względem mężczyzny kobietę, w tej roli sprawdza się oczywiście Maureen Robinson. Bez wątpienia to ona, póki co, w tym związku nosi spodnie. Jest to jednak uzasadnione fabularnie – scenarzyści pokomplikowali nieco losy małżeństwa Robinsonów, wdrożyli w nie tarcia i wiszący na włosku rozwód. I tak jak z charakterem Maureen nie mam większego problemu, tak już z tym, że postanowiono wdrożyć w ten związek zadrę już tak. Bo znowu – model rodziny funkcjonujący sprawnie, w szacunku i miłości, także stał się reliktem przeszłości, dlatego należało go odpowiednio powykrzywiać. Serce trochę jednak boli, gdy się na to patrzy – to tak jakby telewizja dokładała cegłę do postępującej fali rozwodów. Ale jest nadzieja – wiele wskazuje na to, że kolejne odcinki (lub sezony) upłyną pod znakiem odnajdywania się głównej pary na nowo.