ZAGUBIENI W KOSMOSIE – sezon drugi. Szczere, prorodzinne science fiction
Takie powroty to ja lubię. Może i remaki psują filmową kulturę, gdyż przyczyniają się do postępującego uwiądu twórczego, może i w cenie winny być głównie oryginały, a nie repliki, ale jednak przyznać trzeba, że odtwarzanie także może być sztuką. Są takie tytuły, które o nową wersję aż się proszą – zapomniany serial Zagubieni w kosmosie, emitowany w latach 1965–68, czekał na nią długie lata. Dzięki Netfliksowi w końcu ją dostaliśmy i wyszło z tego bardzo sprawne widowisko.
Podobne wpisy
Wcześniej tytuł doczekał się filmowego wznowienia – jakiś czas temu pisałem o nim z okazji 20-lecia premiery produkcji. Trudno jednak mówić w tym wypadku o powrocie, który miał pozytywny efekt. Prócz mnie chyba nikomu film Stephena Hopkinsa nie przypadł do gustu – po latach ostały się tylko negatywne opinie zarówno krytyków, jak i widzów, które przyczyniły się do dość dobitnej porażki finansowej widowiska. Na tym tle bardzo ciekawi mnie, w jaki sposób wspominany będzie serial platformy Netflix, którego drugi sezon premierę miał niedawno, bo w grudniu ubiegłego roku. Co prawda, powstanie sezonu trzeciego wydaje się być niemalże pewne, więc twórcy raczej muszą być zadowoleni z wyników oglądalności, ale nie zmienia to faktu, że wciąż da się słyszeć echa krytyki. Że ckliwo, że słodko, że naiwnie. Fani science fiction to najwyraźniej bardzo wybredna grupa docelowa.
Ale po kolei. Drugi sezon Zagubionych w kosmosie kontynuuje wątki z serii pierwszej. Znowu bratamy się z rodzinką Robinsonów, by wraz z nią przeżyć niezwykłe przygody w odległych i nieznanych miejscach kosmosu. Najpierw akcja umieszczona zostaje na oceanicznej planecie, by po kilku perypetiach dać Robinsonom możliwość odnalezienia kolonistów, od których oddzielili się w pierwszym sezonie. Pojawiają się intrygi doktor Smith, ukazane zostają konsekwencje pewnej kluczowej decyzji Maureen. Wraca także wątek relacji Willa z kosmicznym robotem. Generalnie rzecz ujmując – fabuła jest prosta, a postacie jednoznacznie czarno-białe, zaś ich poczynania mają w rezultacie doprowadzić widza do odkrycia bardzo klarownego przesłania. I nie ma w tym nic złego.
Ja także należę do tych, którzy z dystansem traktują produkcje od lat 7. Mam na myśli wszelkiej maści kino familijne, bazujące na uproszczeniach, uniwersalizmach i dość nachalnej naiwności. Wolę szukać w kinie katharsis, cierpienia, które przynosi oczyszczenie, a kino familijne tworzy ułudę, w którą najzwyczajniej nie wierzę. Ale przyglądając się rodzince Robinsonów doszedłem do wniosku, że nie mogę oceniać serialu przez pryzmat tego, co wydaje mi się prawdziwe, lub tego, co wydaje mi się prawdziwe nie być. Nie mogę deprecjonować faktu, że Robinsonowie tworzą relacje pełne miłości, szacunku oraz wyrozumiałości i że robią to pomimo okoliczności. Mają przy tym swoje słabości – małżeństwo dopiero co zaleczyło kryzys, jedna z córek czuje się mniej kochana, a syn zdaje się nie rozumieć ryzyka relacji z maszyną. Ale koniec końców, gdy na statku gaśnie światło, starają się, jak mogą, by panował między nimi pokój. Wszystko po to, by w obliczu zagubienia w kosmosie nie pogłębiać przy okazji konfliktów między sobą.
https://www.youtube.com/watch?v=Zdgt-JzJ6b0
Może i nie jestem z tego świata, ale nie znaczy, że nie chciałbym być jego częścią. Krytykowanie Zagubionych w kosmosie za to, że są lżejsi w wydźwięku, że idealizują i słodko uśmiechają się do widza, jest dla mnie tak samo głupie jak mówienie, że czytanie dziecku bajek jest tak po prawdzie świadomym go okłamywaniem. Kino ma nam także dostarczać ideałów. Ma dawać prostą, niezobowiązującą rozrywkę, gdzie ból szybko znajduje ukojenie, a konflikt – szczęśliwe rozwiązanie. Ma zapraszać do odbycia fantastycznej podróży z ludźmi godnymi zaufania. Ludźmi, od których można uczyć się tego, co znaczy być człowiekiem w świecie przyszłości, oraz jakie wartości wypada w sobie pielęgnować, by w obliczu ostatecznej próby nie zostać przez los okradzionym. To dają mi Zagubieni w kosmosie – szczere, prorodzinne SF.
Jeśli komuś nie wystarczy na zachętę fakt, że w towarzystwie Robinsonów po prostu chce się przebywać, bo emanuje od nich najzwyklejsze dobro, powinien przynajmniej przyjrzeć się, jak produkcja Netfliksa prezentuje się od strony wizualnej. Wedle mnie to jeden z lepiej wyglądających seriali SF ostatnich lat. Kostiumy, scenografia, efekty specjalne. Wow, to robi wrażenie nawet na mnie, starym wyjadaczu, który niejedną przygodę w kosmosie już odbył.