GRA O TRON, SEZON ÓSMY. Recenzja pierwszego odcinka
Nareszcie. Po wyjątkowo długiej, niemal dwuletniej, przerwie postawiliśmy w końcu pierwszy krok na ostatnim etapie podróży do wielkiego finału Gry o tron. Zaledwie sześć epizodów ostatniego, ósmego sezonu ma podsumować i zakończyć wątki śledzone od prawie dekady. To nie lada wydarzenia. Adaptacja prozy George’a R.R. Martina niezmiennie przyciągała przed ekrany dosłownie miliony widzów i rozpalała ich wyobraźnię, co przekładało się na gorące dyskusje oraz snucie dziesiątek teorii na temat losów bohaterów, jak również zakończenia. Siłą rzeczy oczekiwania wobec finałowej serii są bardzo wysokie.
Zamknięcie siódmego sezonu zakończyło się niemałym cliffhangerem. Nocny Król przebił się przez Mur – z małą pomocą wskrzeszonego smoka Daenerys – i ruszył na podbój Westeros, my zaś za pośrednictwem Brana i Sama dowiedzieliśmy się, że Jon Snow jest tak naprawdę Targaryenem imieniem Aegon oraz prawowitym dziedzicem Żelaznego Tronu. Kiepskie jest wobec tego jego wyczucie czasu, gdy w drodze do Winterfell idzie z Daenerys do łóżka i nawiązuje z nią miłosną relację, choć z drugiej strony nie takie rzeczy widział już świat Gry o tron.
Podobne wpisy
Mała liczba odcinków siłą rzeczy narzuca twórcom zagęszczenie akcji. Poniekąd działo się to już w poprzednim sezonie, gdzie bohaterowie, którzy nie mieli okazji spotkać się od początku serialu, nagle zaczęli być masowo rzucani przez scenarzystów w te same miejsca. Ma to naturalnie uzasadnienie w scenariuszu – w walce z Białymi Wędrowcami mają się docelowo zjednoczyć wszystkie królestwa, a przynajmniej tego chciałby Jon – oczywiste jest więc, że przy tej okazji następuje więcej spotkań niż w normalnych okolicznościach (nawet jeśli trzeba przymknąć oko na wyjątkowo krótkie podróże między kolejnymi lokacjami). Pierwszy odcinek ósmego sezonu nie pędzi z fabułą na łeb, na szyję – to raczej rozstawienie pionków na szachownicy. W trakcie 50 minut projekcji (dopiero kolejne odcinki mają być sukcesywnie coraz dłuższe) przez ekran przewija się większość znanych postaci, co jest naturalną konsekwencją osadzenia akcji głównie w jednej lokacji. Jeśli ktoś czerpie satysfakcję z obserwowania kolejnych interakcji bohaterów, to oglądając premierę, na pewno będzie uradowany, scenarzyści wpletli bowiem w fabułę co najmniej kilka interesujących spotkań po latach. Przywołuje to wspomnienia z poprzednich sezonów, a nostalgia, cóż, po prostu się sprawdza.
Może to kwestia świadomości, że do końca zostało tak niewiele, ale podczas oglądania rzeczywiście czuć atmosferę zbliżającego się finału. Wyczuwalne jest zagrożenie ze strony Białych Wędrowców i Nocnego Króla i nawet jeśli jeszcze nie uświadczyliśmy imponujących scen akcji, wynagradzają to małe, klimatyczne sekwencje (wyczekujcie fragmentu z pewną ścienną “ozdobą”) i świetne tempo. Twórcy nie powstrzymali się przy tym od zaprezentowania możliwości speców od efektów specjalnych, po raz kolejny sięgając po smoki jako dowód dużego budżetu i kinowego rozmachu. Pytanie, co zaserwują, gdy dojdzie już do wielkiej konfrontacji – liczę na wysokiej jakości sekwencje batalistyczne i jestem pewny, że te oczekiwania zostaną spełnione. Oby tylko rozmach i akcja poszły w parze ze świetnymi dialogami, do których przez lata zdążyli przyzwyczaić nas twórcy. Na zawiłe intrygi chyba nie będzie czasu (a szkoda), choć to jeszcze się okaże.
Miło było powrócić do Westeros. Nawet jeśli pierwszy odcinek nie kipiał akcją i postawił głównie na interakcje bohaterów, to swą atmosferą i fabularnymi rozwiązaniami zapowiedział, że z każdym kolejnym epizodem będzie coraz intensywniej. Z jednej strony żal bierze, że już niedługo na zawsze pożegnamy się z tymi postaciami (przynajmniej na ekranie, bo przecież wciąż czekamy na kolejne książki z cyklu), z drugiej: trudno doczekać się zakończenia, które być może wcale nie będzie tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać. O tym przekonamy się już za nieco ponad miesiąc, gdy wyemitowany zostanie ostatni odcinek tej historii.