GRA O TRON, SEZON ÓSMY. Bezspoilerowa recenzja trzeciego odcinka
Poprzedni odcinek Gry o tron był swego rodzaju pożegnaniem ze znanymi i lubianymi postaciami. W przygotowaniu do wielkiej bitwy twórcy dali im spędzić ze sobą trochę czasu bez rozpamiętywania dawnych niesnasek, a raczej w pogodzeniu z nadciągającym końcem. Tak oni, jak i widzowie doskonale zdawali sobie sprawę, że wkrótce zmierzą się ze swoistą personifikacją śmierci w postaci Nocnego Króla i jego ogromnej armii. Długo zapowiadanemu starciu poświęcono cały trzeci, do tej pory najdłuższy w sezonie odcinek pt. The Long Night.
Reżyserią zajął się Miguel Sapochnik, serialowy specjalista od epizodów batalistycznych, odpowiedzialny za takie odcinki jak uwielbiany przez fanów Hardhome czy Battle of the Bastards, w którym Jon Snow mierzył się z Ramsayem Boltonem. Nic dziwnego, że powierzono mu również realizację starcia z armią umarłych, potyczki o ogromnej przecież skali i wadze. Scenariuszem zajęli się sami twórcy serialu – David Benioff i D.D. Weiss.
Co ciekawe, w trzecim odcinku największe wrażenie robią nie sceny na polu bitwy, lecz te skupiające się na jednostkach. Sapochnikowi kilkakrotnie udaje się wygenerować niemałe napięcie, gdy porzuca pole walki, a zamiast tego wchodzi z kamerą do wąskich korytarzy zamku Winterfell, gdzie znajduje się część postaci. Reżyser z powodzeniem wykorzystuje schemat znany choćby z Cichego miejsca Johna Krasinskiego czy nawet – zmieniając medium – z The Last of Us, kultowej już gry produkcji Naughty Dog, i wrzuca widza w środek sceny, gdzie nic nie jest tak cenne jak cisza. Paradoksalnie wbija to w fotel bardziej niż ścierające się miecze i tryskająca krew – wtedy też zagrożenie jest najbardziej wyczuwalne.
Twórcy już w pierwszym odcinku, za sprawą sceny lotu Jona i Daenerys na smokach, pokazali, że nie poskąpiono w tym sezonie pieniędzy na budżet (a mimo to Cersei nie dostała swoich słoni). Kolejne dowody na to dają w The Long Night, zresztą znowu za sprawą dzieci Daenerys. Smoki wyczyniające akrobacje w powietrzu, tym razem na tle gęstych chmur oświetlonych światłem księżyca, to kadr, który wygląda niemal jak przepiękna ilustracja z baśni i coś, co z powodzeniem przypomina o magii świata Gry o tron. Gdyby jeszcze tylko to księżycowe światło było łaskawsze dla walczących na polu bitwy!
Domyślam się, że średniowieczne batalie toczące się pod osłoną nocy stanowiły niekontrolowany chaos, gdzie nie było nawet czasu, by dobrze wytężyć wzrok, a co dopiero dostrzec ataki nieprzyjaciół i losy swych kompanów. Namiastkę takich odczuć dostajemy, gdy wpadamy z kamerą w środek młyna, jakim jest starcie obrońców Winterfell z umarłymi najeźdźcami. Słowem – w tym całym rozgardiaszu trudno dostrzec szczegóły potyczki (z wyłączeniem fragmentów skupiających się na konkretnych postaciach). Nie wiem, czy twórcy celowo zastosowali taki zabieg, czy może jest to niedociągnięcie w oświetleniu sceny, ale odnoszę wrażenie, że jednak to pierwsze. Jeśli realizatorzy chcieli dać widzom szansę poczuć dezorientację samych bohaterów, udało się to z powodzeniem.
Wspominane przeze mnie skupienie się na jednostkach działa wobec tego świetnie również w trakcie samej bitwy, z czego twórcy zdają sobie sprawę. Gdy udaje się wychylić ze stosu ciał i trupów przedzierających się przez walczących, a kamera śledzi zmagania znanych i lubianych przez widzów bohaterów, wtedy The Long Night wywołuje największe emocje i przypomina – wzorem poprzedniego odcinka – jak cenne są dla widza te postaci, czego kulminacją jest ostatnie kilkanaście minut. Tutaj zarówno Sapochnik, jak i kompozytor Ramin Djawadi dorzucają do pieca, serwując świetne audiowizualnie fragmenty.
Pewna reżyserska ręka rekompensuje miejscami dyskusyjne kwestie scenariuszowe (strategia obrana przez walczących z perspektywy widza bynajmniej nie wygląda jak optymalne rozwiązanie), dzięki czemu The Long Night to wciągające i emocjonujące osiemdziesiąt minut telewizji – trudno zresztą poczuć upływ tego czasu. Połowa sezonu za nami i można już snuć przypuszczenia co do tego, w jakim kierunku potoczy się dalsza część fabuły. Liczmy jednak na to, że twórcy nieraz nas zaskoczą.