SAMOTNY WILK MCQUADE. Fundament kultu Chucka Norrisa
Podobne wpisy
Do historii przeszła scena, w której McQuade zostaje zakopany wewnątrz swego podrasowanego pickupa. Z ratunkiem przychodzi puszka piwa, która po wylaniu na głowę okazuje się mieć podobne właściwości do amfetaminy – strażnik Teksasu wciska gaz do dechy, a ziemia się rozstępuje. Testosteron w najczystszej postaci i nie jest to ani pierwsza, ani ostatnia dawka w ciągu stu pięciu minut seansu. O tym, czy Samotny Wilk McQuade do was trafi czy też nie, zadecyduje właśnie wasza tolerancja na męski hormon płciowy. Jeżeli jego wysokie stężenie uważacie wyłącznie za atawistyczną atrakcję dla głupców, szkoda waszego czasu. Jeżeli jednak potraficie wychwycić pasję i szczerość tego typu produkcji (których brakuje chociażby Legionowi samobójców albo Hitmanowi), a w dodatku zgadzacie się ze stwierdzeniem, że nie każdy film musi mierzyć się z dziedzictwem Felliniego czy Bergmana, odnajdziecie tu świetną, żonglującą schematami – choć wolną od bezmyślnego korzystania z nich – rozrywkę.
Do powstania Samotnego wilka McQuade’a miało nigdy nie dojść. Pomysł odrzuciło dokładnie każde studio łącznie z Orionem, które później wybrało scenariusz tylko dlatego, że musiało odwołać inny projekt i potrzebowało zastępstwa. Dzisiaj może się to wydawać niewiarygodne, ale film Carvera nie był przeznaczony bezpośrednio na rynek wideo. Trafił do kin (także w Polsce), gdzie w sumie zarobił ponad dwanaście milionów dolarów przy budżecie w wysokości pięciu milionów. Nie są to liczby imponujące, w tym samym roku Superman III zarobił ponad osiemdziesiąt milionów przy koszcie nieprzekraczającym czterdziestu, ale jeżeli przyjrzeć się premierom kinowym w 1983 roku, to okaże się, że kino akcji było wówczas w odwrocie. Rządziły sequele (Gwiezdne Wojny, James Bond czy koszmarne Staying Alive) oraz horrory utrzymane w duchu prozy Stephena Kinga. Mało tego, dziennikarze przyjęli obraz Cravera pozytywnie, czego najlepszym przykładem jest niemal maksymalna ocena przyznana przez słynnego amerykańskiego krytyka, Rogera Eberta. Czy powinno nas to dziwić? Przecież także współczesne kino ma swoją wersję westernu kung-fu z mafią w roli głównego antagonisty, a na imię mu Kill Bill.
Samotny wilk McQuade jest wszystkim tym, co kojarzy się z filmami sensacyjnymi ery VHS-ów. Można się z niego nabijać, ale nie można nie docenić tego, że zarówno Norris, jak i David Carradine odmówili kaskaderskiego wsparcia w finałowej scenie (mimo silnych nacisków ze strony producentów). Na pewno ich pojedynek nie wygląda tak widowiskowo, jak pojedynki Johna Wicka, jest jednak naturalny i wyraźny, w odróżnieniu od tego, co możemy zobaczyć (a właściwie nie możemy przez chaotyczny montaż) w produkcjach pokroju Uprowadzonej. Niby kino klasy B, a jednak bez porównania ciekawsze od wielu dzisiejszych filmów klasy A.
korekta: Kornelia Farynowska