SABRINA. Oryginał i remake
W 1954 roku Billy Wilder wraz z Ernestem Lehmanem i Samuelem Taylorem zaadoptowali na potrzeby srebrnego ekranu sceniczną sztukę Taylora pt. “Sabrina Fair”. W gruncie rzeczy to normalna, typowa wręcz komedia romantyczna oparta na baśni o kopciuszku. Warto jednak zapamiętać dwie rzeczy: na początku lat 50-tych w Stanach zaczęły dokonywać się różne przemiany społeczne (m.in. ogromny pro-rodzinny ruch), a Billy Wilder nie kręcił rzeczy typowych, zawsze dokładał do nich coś więcej, coś od siebie. Tak było również w przypadku “Sabriny”, która z na wskroś romantycznej bajki stała się również dygresją kulturową, która na pierwszym planie bawiła, śmieszyła i czarowała, by na drugim dawać do zastanowienia. Jednakże, to całe niby ważne tło stało się już nieważne, bo obecnie nieaktualne i lekko trącące myszką, a tym samym dla współczesnego widza – przede wszystkim amerykańskiego – niezrozumiałe, dlatego wymagające odnowienia. Nie wolno jednak dać się zmylić, nawet obdarta z tej otoczki “Sabrina” Billy’ego Wildera jest znakomitym filmem, komedią prawdziwie romantyczną (a nie to, co się teraz kreci), bezbłędnie rozpisaną, fantastycznie przyprawioną i podaną na smakowitym półmisku przez genialnego reżysera.
Pollack z oczywistych względów musiał swój remake uwspółcześnić, włożyć go w realia lat 90-tych i pozmieniać niektóre anachronizmy. Jednakże, poza tymi typowo kosmetycznymi zmianami nie zmienił tak wiele jakby się wydawało. Jasne, jest kilka nowych scen, jest kilka usuniętych, kilka zmodyfikowanych na potrzeby “nowego” amerykańskiego widza, jednakże remake Pollacka stara się być jak najbardziej wierny oryginałowi – jest wiele odnośników, a także, co najważniejsze, wiele dialogów pozostało dokładnie takich samych jak u Wildera. To taki jakby bardziej hołd dla genialnego reżysera, niż bezczelna próba zarobienia kasy na jego twórczości. Pollacka zresztą bym nawet o to nie podejrzewał, bo sam stanowi integralną część historii kina. Najważniejszą zmianą w nowej “Sabrinie” jest jej wydźwięk – kiedy wersja Wildera była na wskroś romantyczną baśnią, fantastyczną bajką pełną pięknych w swojej niewiarygodności miłosnych ideałów i tez, remake Pollacka jest bajką osadzoną bardziej w rzeczywistości, rzeczywistości konkretnej – korporacyjnej finansjery i śmietanki towarzyskiej. Rodzina Larrabee wygląda bardziej na międzynarodowy holding niż jakąkolwiek arystokrację, wspominane są amerykańskie problemy (np. resocjalizacja) i pokazano zdecydowanie więcej przyziemnych miejsc (restauracja, odrapane budynki). To już nie ogromna, arystokratyczna posiadłość Larrabee’ech, czy rodzinny wieżowiec, a bardziej zwyczajne środowisko przepływających pieniędzy. Choć warto dodać, że pomimo tego “urealnienia” historii, Pollack nakręcił ją w bardzo hollywoodzki sposób, jestem gotów nawet stwierdzić, że bardziej niż u Wildera.
Największym jednak problemem w przypadku remake’u nie była adaptacja scenariusza, lecz obsada. No bo kto tak naprawdę potrafi wejść w buty słynnych, wielkich i podziwianych gwiazd “starego” Hollywood – Bogarta, Hepburn i Holdena? Któż mógłby chociaż trochę dorównać ich blaskowi? Padła odpowiedź: Ford, Ormond i Kinnear (choć planowo miało być Ford, Ryder (Winona), Cruise). Czy wybór był dobry? I tak i nie. Najsłabszym ogniwem obsady okazał się paradoksalnie Ford, który wypadł beznamiętnie jako Linus Larrabee, nie wspominając już o braku jakiejkolwiek chemii z Ormond. Gdzie mu tam do cynicznego, dowcipkującego i prawdziwie dżentelmeńskiego Bogeya, który w parze z boską Audrey czarował, zadziwiał i nieodłącznie śmieszył. Greg Kinnear sprawdził się. I tyle. Nie można go porównywać do niebezpiecznie uwodzicielskiego Holdena, ale remake’owy zastępca znalazł się w swojej roli dobrze. No i zastępczyni Audrey – kolejne zaskoczenie, bo to właśnie Ormond wypadła najlepiej z “zastępczej” obsady. To absolutnie nie nominowana do Oscara Hepburn, tutaj się nie ma co łudzić, lecz Ormond nawiązując do słynnej gwiazdy (mimiką, zachowaniem) tworzy swoją własną Sabrinę; pełną uroku nieśmiałą dziewczynę, marzącą o wielkiej miłości – Sabrinę naszych czasów.
Co jest lepsze? Oryginał Wildera oczywiście. Bez dwóch zdań. Z wielu powodów jest to jedna z najlepszych romantycznych komedii w historii kina. Nominowany do Oscara znakomity scenariusz oraz świetnie dobrana obsada sprawiają, że film ogląda się przysłowiowym jednym tchem, wielokrotnie przy okazji się uśmiechając. To czarująca, pełna wdzięku i magicznego tchnienia bajka, jedna z tych niewielu, w które można uwierzyć lub się utożsamić z bohaterami. “Sabrina” Wildera ma w sobie również wszystkie cechy klasycznego “feel-good movie”, obrazu po którym patrzy się trochę inaczej na otaczającą rzeczywistość. Remake to jedynie kopia, udana, ale jednak kopia. Tym bardziej, ze obyło się bez większych zmian. Jednakże, powiedziałbym, że kopia potrzebna i przydatna – świat zapomniał o Sabrinie, a dzięki remake’owi Pollacka postać ta znowu stała się znana, i co więcej – film zachęca do zapoznania się z oryginałem, a to już duża zasługa. Dlatego też polecam zapoznanie się z obiema produkcjami, bo obie mają do zaoferowania mile spędzony czas, a dla chętnych może nawet coś więcej. Z tym że zastrzegam, na pierwszy ogień musi absolutnie iść film Billy’ego Wildera!