ROJST to „Detektyw” w klimatach Polski lat 80. Recenzja pierwszych dwóch odcinków
Gdzieś na odludziu, nocą i w lesie, przypadkowo znalezione zostają ciała prominentnego działacza pobliskiej społeczności oraz dziwki. Milicja szybko łapie domniemanego sprawcę, a cały incydent zamieciony zostaje pod tak zwany dywan (czy też raczej w tym wypadku: runo). Mniej więcej w tym samym czasie dwójka pozornie niezwiązanych ze sobą nastolatków popełnia samobójstwo. A ponieważ cały kraj jest wciąż pogrążony w głębokiej komunie, to oba te incydenty mało w sumie kogo chcą obchodzić. Poza dziennikarzami lokalnej gazety – ci wpadają wkrótce na coś więcej…
Mniej więcej tak prezentuje się fabuła dwóch pierwszych odcinków Rojsta od stacji Showmax. Brzmi znajomo? Cóż, motyw dziennikarskiego śledztwa po godzinach, tajemniczych morderstw w lasach i zawiłych intryg, które zostały tym przykryte, są mocno wysłużonym już punktem wyjścia dużego i małego ekranu. Nie jest trudno zresztą doszukać się w Rojście bezpośrednich inspiracji w jednym z największych telewizyjnych hitów tej dekady, czyli Detektywie od HBO. Pomijając dokładnie ten sam punkt wyjścia, także i tutaj historia tonie w stonowanych barwach, klimat od samego początku jest przygnębiający i dziwnie związany z matką naturą (świetna czołówka!), a całość osadzona została na zadupiu, które momentami twórcy chcą aż nadto upodobnić do Luizjany. Dodatkowo co jakiś czas postaci również karmią widza pozornie niezwiązanymi z fabułą mądrościami z pogranicza metafizyki. Wiszące w powietrzu fatum jest zatem aż nadto namacalne. A oryginalnością tegoroczny – i ponoć największy – hit Showmaxa nie grzeszy. Co ma zatem do zaoferowania?
Kwestię „kto i dlaczego zabił?” odłóżmy na bok, bo w tej chwili nawet zwykła telewizja śniadaniowa pęka w szwach od podobnych rozkmin (nie to jest tu przy tym najważniejsze, a potencjalne reperkusje i wpływ tychże na bohaterów). Realizacyjnie, rzecz jasna, Rojst – czyli generalnie: bagno – stoi na o wiele wyższym, światowym wręcz poziomie. Zdjęcia Bartłomieja Kaczmarka i muzyka Jana Komara (nie mylić z Komasą) to elementy, do których trudno mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. Serial kusi natomiast widza głównie nostalgicznym powrotem do (wciąż popularnych) lat 80. oraz świetnym aktorstwem.
To pierwsze perfekcyjnie odwzorowuje przede wszystkim niemalże bezbłędna scenografia (tylko w jednej scenie na drzwiach mieszkania dopatrzeć można się pochodzącego z następnej dekady zamku Gerdy – ale to bardziej ciekawostka niż zarzut). Oszczędna i minimalistyczna, tak pięknie retro, tworzy solidną, namacalną atmosferę i pozwala zanurzyć się w tych niełatwych (z naszej, polskiej perspektywy) czasach, do których część widzów z pewnością powróci także z nieodzowną łezką w oku. Pod tym względem Rojst narzuca też jeszcze inne, również pozytywne, skojarzenie z brytyjską miniserią Wilcze prawo, której część także działa się w latach 80. pośród małomiasteczkowej, związanej zmową milczenia społeczności.
Obsada aktorska broni się natomiast sama. Główne role – starego wygi słowa pisanego oraz nowicjusza, który na prowincję przyjechał wprost z dawnej stolicy kraju – otrzymali tu Andrzej Seweryn i Dawid Ogrodnik, czyli niezawodny duet z Ostatniej rodziny. I są tu równie dobrzy, jak w tamtym filmie, nawet jeśli scenariusz i dialogi nie zawsze dają im tyle samo pola do popisu. Drugi plan uzupełniają z kolei między innymi Magdalena Walach, Ireneusz Czop i tajemniczy jak nigdy Piotr Fronczewski, który jest tu ewidentnie swoistym jokerem w talii. Tę stawkę uzupełnia jeszcze Zofia Wichłacz w roli żony Ogrodnika. Niestety tej młodej aktorce – pamiętanej przede wszystkim z Miasta 44, ale i z Powidoków – trafił się najsłabszy, najgorzej rozpisany wątek, wobec czego kompletnie nie przekonuje i tak zwanej chemii między nią a Ogrodnikiem nie ma praktycznie żadnej.
I tak dochodzimy do bodaj największej bolączki całego projektu. O ile skrypt jako taki jest solidny, konsekwentny, spójny i wypełniony większymi lub mniejszymi smaczkami, żarcikami oraz zabarwiony ironią, tak niestety polscy twórcy wciąż nie potrafią pisać dobrych, mięsistych i sprawiających wrażenie naturalności dialogów. Znowu kończy się więc na tym, że bohaterowie albo wszystko sobie (i nam) za pomocą banalnych kwestii wyjaśniają aż do przesady (łącznie z tym, czym para się… rzeźnik), albo też to, co mówią, zwyczajnie kłuje w uszy codziennością rodem z telenoweli, względnie tych paradokumentalnych koszmarków detektywistycznych. Gdy dodamy do tego także nadmiar języka rynsztokowego, również nie zawsze trafnie rozmieszczonego w scenariuszu, to otrzymujemy niezamierzoną sztuczność, która potrafi dosłownie zabić wagę kilku znaczących scen. Przykładowo, gdy Ogrodnik wybucha w pewnym momencie gniewem i pretensjami, czuć, jakby sam nie wierzył w to, co wychodzi z jego ust. Na całe szczęście takich wyraźnie irytujących chwil nie ma dużo. I choć w ostatecznym rozrachunku zabrakło tu troszkę więcej „dawnomowy” i slangu, to i na tym polu usłyszymy kilka smakowitych perełek słownych.
Podobne wpisy
Jednakże i tak najgorsze w tym wszystkim jest to, że dane nam było obejrzeć tylko dwa odcinki z planowanych pięciu, czyli nawet nie połowę większej całości. To sprawia, że naprawdę trudno jest ocenić dotychczasowy materiał, gdyż wciąż jest to jedynie wycinek z kontekstu, który pełnego sensu nabierze dopiero po napisach końcowych ostatniego epizodu. Toteż rozdarcie jest nieuniknione. Z jednej strony wspomniany minimalizm i liczne niedopowiedzenia, klimat oraz wisząca nad większością spraw tajemnica służą intrydze, w której cały czas drzemie potencjał na – że tak to ujmę – polskie Fargo (tylko w wydaniu na serio). Z drugiej strony te blisko dwie godziny projekcji nie popchnęły specjalnie akcji do przodu, nie powiedziały nic konkretnego, nie sprzedały żadnego solidnego kopa w jaja ani też nie ścisnęły za gardło w oczekiwaniu na dalszy rozwój śledztwa, które (na razie) dziać by się mogło równie dobrze w innym miejscu i czasie.
Pozostajemy zatem „tylko” i „aż” zaintrygowani – głównie tym, co może zdarzyć się w kolejnych trzech odcinkach. A ponieważ możliwości są spore i potencjał całego przedsięwzięcia wciąż nie został stuprocentowo wykorzystany, to i apetyt na naprawdę dobre polskie minikino światowego formatu wzrasta. Liczę, że już wkrótce zostanie zaspokojony…