Wygląda na zwykłą propagandę? Tak, ponieważ kino zawsze było i będzie narzędziem propagandowo-sloganowym. W naszej sytuacji geopolitycznej propaganda ma dość złowrogi wydźwięk, ale stosują ją powszechnie i ci w danym momencie historycznym uznani za politycznie dobrych, i ci oceniani jako źli. Nie będę tutaj wartościował, kto jest lepszy, a kto gorszy. Dla każdego instancja o tym decydująca jest inna. Czasem jest to Bóg, heglowski duch dziejów, Trybunał w Hadze, dla co poniektórych Trybunał Konstytucyjny albo wiedzący wszystko kolega od kieliszka w mordowni na rodzinnej dzielni. Chodzi mi bardziej o pewną ogólną tezę:
Obecność „czarnych poruczników” jako postaci trzecioplanowych i epizodycznych ma swoje źródła w poczuciu winy panującym w amerykańskiej kinematografii, a spowodowanym dziesiątkami lat niewolniczego wykorzystywania czarnoskórych oraz coraz większym ich wpływie w obecnym mainstreamie na jego decyzje marketingowe, co jest składową tzw. współczesnej poprawności politycznej.
Z jednej strony więc całkiem zrozumiałe jest dążenie do wyrównania sytuacji białych i czarnych w amerykańskim społeczeństwie, właśnie poprzez wychowawcze działanie sztuki, w tym filmu. Trudno uwierzyć zwłaszcza dzisiaj, w 2020 roku, że w Oscarowym świecie symbolicznie stało się to tak naprawdę niedawno, bo w 2002 roku, kiedy Oscara odebrali na jednej ceremonii Halle Berry, Denzel Washington i honorowo Sidney Poitier – pamiętny John Prentice w Zgadnij, kto przyjdzie na obiad Stanleya Kramera. Zanim jednak to się stało, zaznaczam, że całkowicie dla tej trójki aktorów zasłużenie, a nie zgodnie z wyimaginowaną, lewacką poprawnością polityczną, trzeba było wypracować jakiś zadowalający chwilowo obie strony model.
Od czasu do czasu, ale znowu nie aż tak często, powinny więc pojawiać się nominacje do Oscara, a niekiedy nawet same Oscary dla czarnoskórych. Przypomnę tylko, że pierwszą w historii nagrodę Akademii dla afroamerykańskiego aktora pierwszoplanowego otrzymał w 1964 roku Sidney Poitier za rolę robotnika, Homera Smitha w Polnych liliach Ralpha Nelsona. Oprócz sytuacji z Oscarami, wypracowany został w kapitalistycznym społeczeństwie jak z amerykańskiego snu dodatkowy nowy model artystycznej szczęśliwości dla czarnoskórych. Postanowiono ich docenić na poziomie elementarnym w filmowych światach przedstawionych, ale dość kompromisowo, żeby nie powiedzieć tandetnie. Ponieważ nie można było nagle wprowadzić pół na pół czarnych głównych bohaterów, czyli stworzyć czegoś w rodzaju parytetu, zdecydowano się na ciekawe rozwiązanie. Wymyślono, że czarni aktorzy zasiedlą trzecie plany, ale za to bardzo drapieżnie, czasem dramatycznie, a czasem komediowo. Ważne, aby formalnie górowali nad głównym bohaterem władzą oraz pozycją, dali się zapamiętać widzom jako nieszkodliwe oszołomy i jednocześnie nie przeszkadzali w rozwijaniu się głównych wątków.
Jest więc i wilk syty, i owca cała, tyle że owca wciąż jest owcą, a na dodatek czarną. Biali czują się jak zwykle usprawiedliwieni, no bo przecież zaproponowali do niedawna tak uciśnionej grupie obywateli poważne stanowiska decyzyjne w organach porządkowych, nieważne, że marginalne dla filmowych historii. Samym zaś czarnym rzucono paskudny ochłap, żeby liberalna gawiedź się cieszyła, że nareszcie w historii wolno Afroamerykanom strzec porządku i karać białych za nieporządek. To doprawdy rewolucja społeczna, z pewnością mająca pokrycie w rzeczywistości, jednak okropnie sztucznie zaplanowana w fikcyjnym świecie kina. Wszystko przez epatowanie stworzonym standardem „czarnego porucznika”, niezależnie od domniemanej szlachetności pobudek do takiego działania. A co w takim razie z pierwszoplanowymi aktorami w rolach czarnych policjantów?