RASIZM w amerykańskim filmie sensacyjnym. 25 lat od premiery BAD BOYS
Kino amerykańskie przyzwyczaiło nas do pewnego standardu w konstrukcji policyjnej hierarchii. Nieważne, czy główny bohater, rzecz jasna policjant, jest biały, żółty czy czarny, jego szef czarny już być musi. Mało tego, posiada realną władzę, którą pokazuje widzom poprzez wpadanie w szał, wrzaski, groźby i niekiedy dość wąski ogląd fabularnych problemów, z jakimi zmaga się protagonista. Nazwijmy roboczo tego typu trzecioplanowe charaktery „czarnymi porucznikami”. Ich role to oczywiście pewnego rodzaju konwencja, ale dużo mówiąca o filmowej kulturze w zaoceanicznych produkcjach sensacyjnych w ogóle. A co jeszcze bardziej interesujące, mniej lub bardziej szczera ze strony twórców, lub ujmując to inaczej, wymuszona pojednawczym oddziaływaniem kinematografii jako części chcącego się za wszelką cenę zliberalizować po okresie prawilnego niewolnictwa społeczeństwa.
Wygląda na zwykłą propagandę? Tak, ponieważ kino zawsze było i będzie narzędziem propagandowo-sloganowym. W naszej sytuacji geopolitycznej propaganda ma dość złowrogi wydźwięk, ale stosują ją powszechnie i ci w danym momencie historycznym uznani za politycznie dobrych, i ci oceniani jako źli. Nie będę tutaj wartościował, kto jest lepszy, a kto gorszy. Dla każdego instancja o tym decydująca jest inna. Czasem jest to Bóg, heglowski duch dziejów, Trybunał w Hadze, dla co poniektórych Trybunał Konstytucyjny albo wiedzący wszystko kolega od kieliszka w mordowni na rodzinnej dzielni. Chodzi mi bardziej o pewną ogólną tezę:
Obecność „czarnych poruczników” jako postaci trzecioplanowych i epizodycznych ma swoje źródła w poczuciu winy panującym w amerykańskiej kinematografii, a spowodowanym dziesiątkami lat niewolniczego wykorzystywania czarnoskórych oraz coraz większym ich wpływie w obecnym mainstreamie na jego decyzje marketingowe, co jest składową tzw. współczesnej poprawności politycznej.
Podobne wpisy
Z jednej strony więc całkiem zrozumiałe jest dążenie do wyrównania sytuacji białych i czarnych w amerykańskim społeczeństwie, właśnie poprzez wychowawcze działanie sztuki, w tym filmu. Trudno uwierzyć zwłaszcza dzisiaj, w 2020 roku, że w Oscarowym świecie symbolicznie stało się to tak naprawdę niedawno, bo w 2002 roku, kiedy Oscara odebrali na jednej ceremonii Halle Berry, Denzel Washington i honorowo Sidney Poitier – pamiętny John Prentice w Zgadnij, kto przyjdzie na obiad Stanleya Kramera. Zanim jednak to się stało, zaznaczam, że całkowicie dla tej trójki aktorów zasłużenie, a nie zgodnie z wyimaginowaną, lewacką poprawnością polityczną, trzeba było wypracować jakiś zadowalający chwilowo obie strony model.
Od czasu do czasu, ale znowu nie aż tak często, powinny więc pojawiać się nominacje do Oscara, a niekiedy nawet same Oscary dla czarnoskórych. Przypomnę tylko, że pierwszą w historii nagrodę Akademii dla afroamerykańskiego aktora pierwszoplanowego otrzymał w 1964 roku Sidney Poitier za rolę robotnika, Homera Smitha w Polnych liliach Ralpha Nelsona. Oprócz sytuacji z Oscarami, wypracowany został w kapitalistycznym społeczeństwie jak z amerykańskiego snu dodatkowy nowy model artystycznej szczęśliwości dla czarnoskórych. Postanowiono ich docenić na poziomie elementarnym w filmowych światach przedstawionych, ale dość kompromisowo, żeby nie powiedzieć tandetnie. Ponieważ nie można było nagle wprowadzić pół na pół czarnych głównych bohaterów, czyli stworzyć czegoś w rodzaju parytetu, zdecydowano się na ciekawe rozwiązanie. Wymyślono, że czarni aktorzy zasiedlą trzecie plany, ale za to bardzo drapieżnie, czasem dramatycznie, a czasem komediowo. Ważne, aby formalnie górowali nad głównym bohaterem władzą oraz pozycją, dali się zapamiętać widzom jako nieszkodliwe oszołomy i jednocześnie nie przeszkadzali w rozwijaniu się głównych wątków.
Jest więc i wilk syty, i owca cała, tyle że owca wciąż jest owcą, a na dodatek czarną. Biali czują się jak zwykle usprawiedliwieni, no bo przecież zaproponowali do niedawna tak uciśnionej grupie obywateli poważne stanowiska decyzyjne w organach porządkowych, nieważne, że marginalne dla filmowych historii. Samym zaś czarnym rzucono paskudny ochłap, żeby liberalna gawiedź się cieszyła, że nareszcie w historii wolno Afroamerykanom strzec porządku i karać białych za nieporządek. To doprawdy rewolucja społeczna, z pewnością mająca pokrycie w rzeczywistości, jednak okropnie sztucznie zaplanowana w fikcyjnym świecie kina. Wszystko przez epatowanie stworzonym standardem „czarnego porucznika”, niezależnie od domniemanej szlachetności pobudek do takiego działania. A co w takim razie z pierwszoplanowymi aktorami w rolach czarnych policjantów?