search
REKLAMA
Ranking

WIECZNIE STARZY. Aktorzy, którzy zawsze wyglądali na słuszny wiek

Jacek Lubiński

27 grudnia 2017

REKLAMA

Nie pamiętają nic przed trzydziestką. A przynajmniej my ich takich nie pamiętamy, bo nawet gdy mieli mniej lat, to i tak wyglądali na więcej, zawsze sprawiali wrażenie swoistych mędrców wielkiego ekranu. I często tak też byli (i są) obsadzani – w rolach mentorów młodszych gwiazd, sympatycznych staruszków, wiekowych stróżów prawa lub budzących respekt władców. Poniżej wybrane przykłady wiecznie starych twarzy dziesiątej muzy. Oczywiście w komentarzach czekamy przynajmniej na drugie tyle typów.

James Cromwell

Dwumetrowy 78-latek z Los Angeles to stała twarz drugiego planu. Na dużym ekranie zadebiutował dość późno, bo w wieku 36 wiosen, jednak prawdziwą sławę zyskał dwie dekady później dzięki znajomości ze świnką Babe (co ciekawe, nieco wcześniej zagrał w filmie o tym samym tytule, jednak zupełnie innej tematyce). I już tam sprawiał wrażenie mocno statecznego pana. Od tej pory grywa głównie polityków (dwukrotnie był prezydentem USA), doktorów, sędziów lub inne osoby związane z prawem, czasem wojskowych. Pomaga mu w tym pociągła, surowa twarz – nieraz skryta dodatkowo za okularami – i specyficzny tembr głosu, niejako podskórnie narzucające szacunek.

Harry Dean Stanton

Zmarły niedawno w wieku 91 lat mistrz występów charakterystycznych w powszechnej świadomości zapisał się przede wszystkim rolą w pierwszym Obcym, gdzie zagrał kosmicznego mechanika. Miał już wtedy dobrze po pięćdziesiątce, zatem nic dziwnego, że od tej pory wypracował sobie emploi sympatycznego reprezentanta klasy robotniczej – lekko szemranego typa, któremu nie do końca chce się ufać, ale generalnie niegroźnego. Zmęczona, poorana zmarszczkami, nierzadko nieogolona twarz nie zmieniła się w zasadzie przez kolejne cztery dekady, czyniąc ze Stantona nieodzowny element krajobrazu amerykańskiego kina.

Judi Dench

Obecna 82-latka występuje na ekranie od lat 60. XX wieku, mimo iż dopiero trzydzieści lat później – mając na karku sześć dekad – stała się naprawdę sławna. A to dzięki dwóm wizerunkom: nieco oschłej i surowej, ale bodaj najlepszej/najbardziej charyzmatycznej przełożonej Jamesa Bonda – M; oraz królowej Wiktorii, za którą to rolę otrzymała swą pierwszą nominację oscarową. I w takich też kreacjach specjalizuje się do dziś, wcielając się z zasady w posągowe monarchinie (Wiktorię zagrała niedawno ponownie, a Złotego Rycerza otrzymała za swą kreację królowej Elżbiety w Zakochanym Szekspirze) lub innego rodzaju przywódczynie oraz stateczne damy klasy wyższej. I dobrze jej z tym.

Sam Elliott

Etatowy kowboj Ameryki swą popularność i emploi zawdzięcza przede wszystkim kozackim wąsiskom, którym często towarzyszą również dłuższe włosy oraz kapelusz. Grube brwi, pokaźny wzrost, przenikające spojrzenie i wywołujący respekt głos dopełniają wizerunku 73-latka z Sacramento, w świecie filmu obecnego już od pięciu dekad – jak nietrudno się domyślić, przeważnie w westernach, w rolach stróżów prawa, oficerów wojskowych, którzy nie boją się ubrudzić rąk, oraz budzących posłuch mentorów.

Morgan Freeman

Tego pana chyba nikomu przedstawiać nie trzeba. 80-latek o charakterystycznej, piegowatej twarzy i siwych włosach oraz zaroście przez ostatnie trzy dekady wypracował sobie tak jednoznaczny styl, że obecnie gra już właściwie… samego siebie. Ale i na początku kariery, w latach 80. poprzedniego stulecia, otrzymywał podobne role „głosu rozsądku” – spokojnego autorytetu, zaufanego doradcy bądź poważanego lidera, często będącego w dodatku narratorem historii. To ostatnie zawdzięcza swojemu głębokiemu, dojrzałemu głosowi właśnie, bez którego nic we współczesnym kinie nie byłoby takie samo.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA