NAJLEPSZE PARODIE FILMOWE. Ranking
Kto kocha filmy, ten uwielbia parodie.
Wzdychamy z utęsknieniem do czasów, kiedy ekranową parodią rządziło trio ZAZ (Zucker-Abrahams-Zucker), kiedy synonimem filmowej zgrywy był Mel Brooks. Tworzyli oni komedie najwyższej klasy, które z absurdu czyniły dzieło sztuki powodującej intensywne masowanie przepony. W porównaniu z nimi wchodzące regularnie na ekrany kin współczesne parodie to zaledwie delikatne łaskotki – i absolutnie nie chodzi o to, że zestarzeliśmy się i wciąż sentymentalnie tkwimy w tym, co było, nie doceniając tego, co jest.
Marlon Wayans versus Leslie Nielsen? No proszę was. Frank Drebin wygrywa w pierwszej rundzie przez KO. I tak jest ze wszystkim – te głupie miny, idiotyzmy, sposób żartowania z filmów, pomysły… Gdzie Rzym, gdzie Krym, no ludzie drodzy. Tanie, suche żarty, babrające się w dosłowność versus zmyślne, błyskotliwe parodie kapitalne napisane, zagrane i wyreżyserowane.
Głównie z tęsknoty za tego typu kinem postanowiliśmy ułożyć ranking najlepszych parodii filmowych. Większość z was zna je bardzo dobrze, bo są to klasyki w swoim gatunku.
Oto 25 najlepszych parodii.
Na ostatniej stronie pełna lista parodii (prawie 100 tytułów).
25. Strzelając śmiechem
Gdy była policjantka Billy York ginie zabita przez przebranego za dziewczynkę z ciasteczkami zamachowca, jej były partner Wes Luger rozpoczyna śledztwo. Do współpracy zostaje mu przydzielony Jack Colt, nie potrafiący panować nad swoim temperamentem gliniarz, który rozpacza po stracie swej ukochanej psiny, Klary.
Powstały w 1993 roku „Strzelając śmiechem” nabija się z najsłynniejszych filmów sensacyjnych oraz thrillerów przełomu lat 80-tych i 90-tych. Główna oś fabularna to oczywiście pierwsza „Zabójcza broń” – historia dwóch diametralnie różnych policjantów, z których jeden jest statecznym ojcem i mężem, w przeddzień emerytury, zaś drugi szalonym ryzykantem i jednocześnie zabójczo skutecznym detektywem. Przy okazji twórcy kpią z takich hitów jak „Szklana pułapka” (obowiązkowe cameo Bruce’a Willisa), „Milczenie owiec”, „Nagi instynkt”, lecz nie ugrywają za dużo mocno średnim poziomem większości dowcipów. Zabawa jest tu zatem bardziej na uśmiech niż rechot, choć zdarzają się dobre fragmenty – fotka bobra, bądź Luger na kiblu pozytywnie zaskakują swą bezczelnością w stosunku do oryginałów. Niestety, częściej żarty wydają się jedynie podkręconym odwzorowaniem scen znanych z tych wyśmiewanych filmów. Co z tego, że F. Murray Abraham udaje Hannibala Lectera, skoro tylko kopiuje te same gesty i postawę Anthony Hopkinsa? Dobra parodia nie polega tylko na odtwórczości, lecz również powinna uderzać świeżością i pomysłem, tak w przypadku inscenizacji, jak i dialogów. Inna sprawa, że te w “Strzelając śmiechem” też są często jednorazowego użytku – za pierwszym razem mogą się podobać, ale drugi seans szybko weryfikuje ich jakość. Poziom ZAZ to nie jest.
W policjantów wcielają się Emilio Estevez oraz Samuel L. Jackson. Ten pierwszy wyraźnie chce dorównać swojemu bratu, Charliemu Sheenowi, który ze swojej roli Toppera Harley w „Hot Shots!” uczynił perełkę, ale bez powodzenia. Wydaje się zbyt sztywny, jak na ten rodzaj humoru. Jackson jest lepszy, choć ze względu na poziom niektórych żartów i on wydaje się bezradny. Za całość odpowiada Gene Quintano, scenarzysta nierównych sequeli „Akademii Policyjnej”. Podobnie tutaj – jedne dowcipy lepsze, inne gorsze. [Krzysztof Walecki]
24. Seria Austin Powers
Do Austina Powersa nie tak łatwo się przekonać. Po pierwsze to dość głupkowate kino, z irytującym głównym bohaterem w osobie Mike’a Myersa. Po drugie, nie wszystkie części są równe pod względem jakości parodii (moim zdaniem część trzecia, „Złoty członek”, jest najlepsza). Jest chamsko, wulgarnie i mocno seksistowsko. Nie każdy łatwo przełknie końską dawkę prostackich zagrań. Trzeba oddać cesarzowi co cesarskie – to konsekwentnie poprowadzona, wyrazista w formie i treści komedia, która parodiuje przygody Jamesa Bonda czy Ethana Hunta, ale nie to jest celem samym w sobie. Przede wszystkim śmieje się z konwencji kina akcji i kreowania „cool” bohaterów (kapitalny moment, gdy ginie jeden z anonimowych żołnierzy Dr Evila – nagle obserwujemy dramatyczne sceny, kiedy o jego śmierci dowiaduje się rodzina, przyjaciele). Przy okazji ważną funkcję pełni tu tło – Londyn lat 60., dzieci-kwiaty, rozwiązłość seksualna. Wszystko zrobione w krzywym zwierciadle, przegięte, jakby twórcy z hipisowskimi używkami byli za pan brat. Yeah, baby, yeaaaah! [Rafał Oświeciński]
23. Lęk wysokości
Mel Brooks parodiuje Hitchcocka. W Lęku wysokości spotkamy się ze wszystkimi najsłynniejszymi scenami z dorobku anglika, które zostaje wpisane w nieco inny kontekst. Wizualne podobieństwo, wręcz naśladownictwo łączy się z często absurdalnymi puentami. W półtoragodzinnym filmie Brooks z wątków Psychozy, Północ północny zachód, Rebeki, Zawrotu głowy plecie jedną w miarę spójną historię. Reżyser wyśmiewa również tak obecne u Hitchcocku wątki psychonalityczne, nastrój paranoi, zagubienia, bycia nieustannie podglądanym, czy szaleństwa, które wdziera się w uporządkowany świat. Głównym bohaterem jest oczywiście everyman, psychiatra Richard H. Thorndyke (w tej roli sam Mel Brooks), który zostaje wplątany w intrygę większą niż życie. Lęk wysokości bardziej niż kreatywnym pastiszem wydaje się być hołdem dla kina Hitchocka. Konwencja parodii jest przede wszystkim narzędziem umożliwiającym Brooksowi powtórzenie tych kilku wielkich scen z historii kina. Choć nie ukrywam, mam problem z Lękiem wysokości, ponieważ sam Hitchcock był znanym ironistą, a w jego filmach dostrzeżemy dystans i humor. Nie wiem czy to najlepszy materiał na parodię. Na pewno jednak warto samemu sprawdzić. [Maciej Niedźwiedzki]
22. Szklanką po łapkach
Spy Hard – bo tak brzmi tytuł oryginalny – to w bardzo minimalnym stopniu, o ile w ogóle, parodia Szklanej pułapki. To raczej ogólna zgrywa z kina szpiegowskiego i zarazem przedłużenie przez wcielającego się w rolę główną Leslie Nielsena (Dick Steele, agent WD-40) i niesławne duo Jason Friedberg i Aaron Seltzer popularności Nagiej broni. Całość jest zatem sporo słabsza od przygód Franka Deb… ekhm, Drebina, ale i o lata świetlne zabawniejsza, niż późniejsze próby rozśmieszania widza przez wyżej wymienionych panów (seria Strasznych filmów, Meet the Spartans, Disaster Movie – tak, to właśnie oni). Sporo tu zresztą momentów, jakby żywcem wziętych z produkcji tria ZAZ, takich, które doskonale by się tam sprawdziły.
Nie dziwota, iż to one bawią najlepiej, dobrze radząc sobie tak samoistnie, jak i uzupełniając niezbyt wyszukaną fabułę (plotki głoszą, że znaleziono ją na pięć minut przed zakończeniem zdjęć – sensu szuka się ponoć do dziś). Reszta jest już bardziej poprawna, niż autentycznie rozbrajająca, lecz znajdziemy tu kilka złotych chwil parodiowania, a Nielsen wciąż jest tu w relatywnie dobrej formie komediowej. Warto obejrzeć już chociażby dla zbioru występów gościnnych, czyli tzw. cameo. Poza tym nie jest to pozycja obowiązkowa, a raczej przyjemny filmik na niedzielne popołudnie – ot, by mieć czym zabić czas, kiedy w Magnum 44 skończą się naboje. [Jacek Lubiński]
21. Johnny English
Johnny English wydaje mi się być filmem niesłusznie niedocenionym. Moja ocena może też być wypaczona przez sentyment jakim darzę Rowana Atkinsona. Jednak w tym filmie ciekawie gra ze swoim wizrunkiem. Jaś Fasola to wieczny oferma przecież – wszyscy za takiego go używają. Spodziewamy jego fajtłapostwa. Tutaj jest agentem specjalnym, wobec którego stawiane są ogromne oczekiwania. Twórcy Johnny’ego Englisha inteligentnie wyśmiewają skostniała strukturę bondowskich fabuł i jego stałe elementy: wizerunek złego bohatera, gadżety, elegancje i styl Jamesa Bonda. W filmie Howitta wszystko jest na opak i bezsensownie zabawne.
Siłą Johnny’ego Englisha nie jest fabuła – ponieważ ją łatwą przewidzieć. Atkinson był w doskonałej formie, udowodnił, że jest mistrzem mimiki, gry bez słów i kreacji bohatera za pomocą samej postawy ciała czy podniesienia brwi. W roli złoczyńcy doskonale czuje się John Malkovich, którego ponura osobowości dobrze kontrastuje z niewinną bezmyślnością Johnny’ego.
Najlepsze momenty? Poza pojedynczymi świetnymi żartami trzeba znać całe doskonałe sekwencje. Po pierwsze tę, która towarzyszy napisom początkowym, gdy śledzimy głównego bohatera, który niefortunnie gubi się w siedzibie brytyjskich służb specjalnych. Drugą jest scena, gdy Johnny myli wieżowiec, na którym miała zostać przeprowadzana akcja i w konsekwencji terroryzuje bezbronnych pacjentów i lekarzy. Za te dwie sekwencje wypada Johnny’ego Englisha znać. Oczywiście w 2011 roku do kin wszedł niepotrzebny sequel. Niestety już znacznie słabszy, powielający wiele pomysłów i nakręcony na siłę. Mimo tego, i ta kreacja Rowana Atkinsona zapada w pamięć. [Maciej Niedźwiedzki]