Najlepsze filmy science fiction 2016 roku
Jak wiadomo, koniec roku to dobry moment na filmowe podsumowania – także te gatunkowe. Redakcyjny kolega wytypował już najlepsze horrory. Ode mnie zatem subiektywna lista najlepszych reprezentacji filmowego science fiction pokazywanego widowni w mijającym roku.
Z kwestii porządkowych: nie brałem pod uwagę tylko tych filmów, które pojawiły się w polskich kinach w 2016. Wówczas lista byłaby bardzo okrojona – bo, jak wiadomo, wciąż nie wszystko na polskie podwórko trafia. Dla stworzenia pełniejszego obrazu najlepszego sci-fi 2016 roku interesowałem się zatem także tymi tytułami, które funkcjonowały w dystrybucji innych krajów. Wytypowane tytuły ułożone zostały w kolejności od dzieła potencjalnie najmniej wartościowego do tego wartościowego najbardziej, stanowiącego zarazem pozycję obowiązkową dla każdego fana fantastyki naukowej. Co ważne, były oceniane głównie przez pryzmat stricte gatunkowy – liczyły się zatem nie tylko polot i fantazja twórców, ale także długofalowość, czyli to, co film daje gatunkowi, co w jego ramach po sobie pozostawia. Minimalną oceną, jaką film musiał zatem uzyskać, by znaleźć się na mojej liście, była szóstka – w dziesięciostopniowej skali fantastyczności.
Malkontentów dziwiących się, dlaczego na liście nie ma Łotra 1, odsyłam do mojego felietonu, tłumaczącego, w jaki sposób moim zdaniem klasyfikowane być powinny Gwiezdne wojny. Całą resztę, znającą zasady przyświecające gatunkowi i rozumiejącą, na czym polega jego wyjątkowość, zapraszam do zapoznania się z moim subiektywnym zestawieniem. Na liście próżno szukać kina superbohaterskiego, gdyż akurat ta konwencja, choć wywodzi się z SF, rządzi się już swoimi prawami. Niektóre pozycje pewnie wydadzą się oczywiste (jak chociażby miejsce pierwsze), ale mam nadzieję, że niektórymi typami sprawiłem też niespodziankę (np. brak w zestawieniu trzeciego Star Treka nie jest przypadkiem).
I najważniejsze: jeśli moje wybory się wam nie podobają lub też uważacie, że jakiś istotny tytuł został przeze mnie pominięty, zachęcam do dzielenia się swoimi uwagami w komentarzach pod tekstem. Tym samym zaczynamy odliczanie.
10. Synchronicity, reż. Jacob Gentry
Zdaję sobie sprawę z tego, że film – jako produkcja low-budget – realizatorsko pozostawia wiele do życzenia. Jego niechlubną wizytówką są np. wyjątkowo sztucznie odgrywane dialogi i drętwe aktorstwo (aczkolwiek prezentacja głównej femme fatale jest niczego sobie). Synchronicity moją szóstkę otrzymał zatem nieco na wyrost i jestem tego świadom. Ale… no właśnie, jest jedna podstawowa przesłanka, dzięki której w trakcie seansu odczuwałem przyjemność, a po jego zakończeniu film dobrze mi się wspominało. Dodajmy – przesłanka, która w kontekście odbioru filmu science fiction jest niezwykle istotna. Chodzi o oczywiście klimat, w tym wypadku czytelnie korespondujący… z Łowcą androidów. Dobrze znany motyw podróży w czasie został bowiem zaprezentowany w formie dusznego filmu noir. W całość idealnie wkomponowały się zatem ciemniejsze zdjęcia, oszczędna, oldschoolowa scenografia oraz przede wszystkim elektroniczna ścieżka dźwiękowa. To właśnie dzięki aspektom wizualnym oraz muzycznym Synchronicity chce się chłonąć, przymykając oko na różne scenariuszowe głupoty. 6/10
9. ARQ, reż. Tony Elliott
Film jest pierwszym pełnometrażowym science fiction wyprodukowanym dla platformy Netflix. I choćby dlatego warto zwrócić na niego uwagę. Podobnie jak Synchronicity traktuje o zawiłości pętli czasowej, tym razem czyniący z motywu motor napędowy fabuły. Bohaterowie za sprawą tajemniczej technologii w kółko przeżywają ten sam dzień. Problem w tym, że są w nim ofiarami opresji, z której trudno się uwolnić – potrzebny jest zatem plan, na bazie którego możliwe będzie stopniowe eliminowanie kolejnych błędów i dobrnięcie do celu… Za każdym razem, gdy oglądam filmy oparte na tym motywie, mam wrażenie, że bardziej niż do tradycji SF odnoszą się one do zasad panujących w grach komputerowych. I nie inaczej jest w tym przypadku – zarówno ARQ, jak i np. Na skraju jutra to najlepsze adaptacje gier, adaptacjami – w ścisłym znaczeniu tego słowa – nie będące. Wciągająca akcja rozgrywa się błyskawicznie, nie dając widzowi czasu na wytchnienie. 6/10
8. Kill Command, reż. Steven Gomez
Ile to już razy mieliśmy okazję oglądać na wielkim ekranie buntujące się maszyny? Choć człowiek już dawno zdał sobie sprawę z zagrożenia płynącego z rozwoju robotyki, i tak ślepo brnie w realizację związanego z nim fatum – stąd aktualność motywu. W Kill Commande roboty mają służyć grupie żołnierzy do militarnego treningu. Bohaterowie nie biorą jednak pod uwagę, że reguły tej gry od początku sytuują ich na straconej pozycji – zamiast strzelać do tarcz sami tarczami się stają. Co ciekawe, jak na film akcji, Kill Commande zawiera wiele momentów przestoju i ciekawych dialogów, bynajmniej nie wdrażających nudy do seansu. Z kolei jak na film o zaskakująco niskim budżecie (kosztował nieco ponad milion dolarów!), cechuje się wyjątkowo wysoką jakością realizacji. Tak niedługo będą wyglądać filmy SF w Polsce, jeśli Bagińskiego Platige Image będzie rozwijać się w odpowiednim kierunku – wspomnicie moje słowa. 6/10
7. Midnight Special, reż. Jeff Nichols
Pewnie się wielu sympatykom SF narażę tą niepopularną opinią, ale nie potrafię uznać filmu Nicholsa za przedstawiciela wyższej kategorii jakości niżeli tą wskazaną przeze mnie w ocenie. To przyzwoity film, dobrze zagrany, a jeszcze lepiej bawiący się mesjanistycznym tematem przewodnim. Na jego podstawie wyjątkowe dziecko musi za wszelką cenę przetrwać, by móc w finale dokonać płynącego z jej predyspozycji przełomu. Przede wszystkim trafia do mnie reżysera, która prowadzi widowisko z niezwykłym wyczuciem i… nie daje poznać, że Midnight Special jest tak po prawdzie bardzo płytki w swym wnętrzu. Ale nie traktuje tego raczej jako zarzut, a cechę. To jeden z tych filmów, który działa tak długo, jak długo nad fabułą utrzymuje się aura tajemnicy i niedopowiedzenia. Zaraz potem ujmująca prostota zamienia się w banał. Choć mnie ta magia nie powaliła, to jednak trzeba powiedzieć uczciwie, że z filmów SF, które do polskich kin w tym roku nie trafiły, ten zasługiwał na to najbardziej. 6/10
6. High-Rise, reż. Ben Wheatley
A w tym wypadku mamy do czynienia z prawdziwym szaleństwem. Dawno nie śledziłem filmowej fabuły, której elementy składowe byłby tak niejasne i nieczytelne, a jednocześnie niezwykle frapujące. Co oczywiście współgra z książkowym oryginałem. Całość, zarówno w pod kątem treści jak i formy, przypomina mi skrzyżowanie Mechanicznej pomarańczy z Zardozem. Pytanie „co chciał przekazać autor?” kołacze w głowie jeszcze długo po seansie. Najbliżej jest mi jednak do interpretacji określającej tytułowy wieżowiec jako metaforę ludzkiego popędu. Paradoksalnie katastrofa zapowiadająca rychły upadek cywilizacji może być momentem przez człowieka wyczekiwanym. Dającym bowiem możliwość do uwolnienia skrywanych na co dzień pod eleganckim garniturem żądz oraz porzucenia wiary w prawdziwość systemy wartości. Pesymistyczne, dziwaczne i ze wszech miar zmysłowe to kino. 7/10