NAJLEPSZE PARODIE FILMOWE. Ranking
10. Spokojnie, to tylko awaria
Kilka lat po uratowaniu samolotu przed tragicznym wypadkiem Ted Striker pracuje jako pilot testujący nowe statki powietrzne dla pewnej firmy. Podczas startu promu pasażerskiego na księżyc okazuje się, że wadliwie zbudowana maszyna zagraża wszystkim na pokładzie. Ted ponownie stara się nie dopuścić do tragedii.
Sukces „Czy leci z nami pilot?” sprawił, że dwa lata później na ekranach kin zagościł sequel i mimo, że za reżyserię nie odpowiadało trio ZAZ, a Ken Finkleman, obraz udał się znakomicie. Można spokojnie stwierdzić, że jest lepszy od pierwowzoru. Historia, która jest niemal identyczna, została przeniesiona tym razem na grunt „kosmiczny”, a za inspirację posłużyły takie filmy jak „Odyseja Kosmiczna: 2001” czy „Gwiezdne Wojny”. Obsada ponownie stanęła na wysokości zadania, absurd osiągnął szczyt, a sceny rozgrywające się w tle wydarzeń na pierwszym planie sprawiały, że człowiek mógł się popluć ze śmiechu! Mimo, że nieco wtórne, to w ogólnym rozrachunku wychodzi z tego obronną ręką.
Ulubiona scena: Moment, w którym zabrakło kawy! [Szymon Pajdak]
9. Zabity na śmierć
Piątka najsłynniejszych detektywów zostaje zaproszona na kolację przez tajemniczego Lionela Twaina, tylko po to, aby rozwikłać zagadkę śmierci swojego gospodarza.
Film Roberta Moore jest jedną z najbardziej eleganckich parodii, jakie kiedykolwiek powstały, gdyż w mniejszym stopniu ośmiesza fabułę, czyniąc z niej całkiem zręczną łamigłówkę, koncentrując się za to na drwinie z postaci mających swe odpowiedniki w literackich pierwowzorach. Każdy z bohaterów jest przerysowaną wersją słynnych detektywów; mamy zatem pyszałkowatego i otyłego Belga, starszawą, ale żwawą Angielkę, wyjętego rodem z czarnego kryminału twardziela, stereotypowego Chińczyka kiepsko radzącego sobie z angielską gramatyką oraz małżeństwo, które obok rozwiązywania kryminalnych spraw nie przestaje ze sobą toczyć słownych pojedynków. Ale tych nie brakuje również między innymi postaciami – każdy chce być tym najlepszym detektywem, udowadniając tak swoją wyższość, jak i niemoc i nieudolność pozostałych. Nic więc dziwnego, że humor bierze się przede wszystkim z interakcji między bohaterami, zwłaszcza, że wcielają się w nich prawdziwi geniusze komedii: Peter Falk, Peter Sellers, David Niven, ale i również Maggie Smith, Alec Guinness, James Cromwell oraz sam Truman Capote w roli Twaina.
Scenariusza Neila Simona igra nie tylko z oczekiwaniami widza względem tych postaci, lecz również samego kryminału jako gatunku, w którym rozwiązanie jest nierzadko najsłabszym i najbardziej rozczarowującym elementem fabuły, bo np. zabójcą jest lokaj, ogrodnik, albo kuzyn kuzynki, którzy są winni, gdyż jest to zwyczajnie zaskakujące, nawet jeżeli nielogiczne. Logika w „Zabitym na śmierć” jest rzeczą drugorzędną, doprowadzając rozwiązanie do takiego ekstremum, że nawet słynni detektywi muszą skapitulować. [Krzysztof Walecki]
https://www.youtube.com/watch?v=NXRYX3luHac
8. Płonące siodła
Kreatywna i nie taka płytka parodia westernu. Brooks i tym razem oczywiście nawiązuje do kilkunastu klasyków, ale nie chodzi o jedynie samą grę z konwencją, ale również o refleksję nad ideologicznym wymiarem tego gatunku. Brooks wprowadza wszystkie typowe dla westernu postaci: szeryfa, kowbojów, zbirów, kapłanów, Indian, prostytutki czy farmerów. Głównym bohaterem jest jednak Afroamerykanin Bart, który w ciągu całego filmu przechodzi przez interesującą przemianę. Na początku jest praktycznie niewolnikiem, pracującym w okropnych warunkach przy budowie torów, potem zostaje skazany na śmierć, ale szczęśliwie przez zbieg okoliczności zostaje uratowany i awansuje na stanowisko szeryfa pewnego miasteczka. Dla współczesnych widzów jego losy mogą kojarzyć się z Django Quentina Tarantino. To równie zdeterminowana i pewna siebie osoba, która z podobnym uporem stawia czoła wybitnie niesprzyjającym okolicznościom. Bardzo możliwe, że przy pisaniu swojej tytułowej postaci, reżyser Pulp Fiction inspirował się również Bartem z Płonących siodeł.
Film Brooksa rozgrywa się też na poziomie meta i jest komentarzem odnośnie systemu produkcji hollywoodzkich filmów. Bohaterowie są jakby świadomi uczestniczenia w spektaklu. Brooks obnaża wiele mechanizmów, które rządzą filmowym światem. Ostatnie minuty Płonących siodeł są na pewno spełnieniem marzeń dla wszystkich miłośników filmów, traktujących o samych sobie. O ograniczeniach i magii X muzy, o umowności tej sztuki i pozycji w jakiej stawia ona widza. [Maciej Niedźwiedzki]
https://www.youtube.com/watch?v=uDxzIuhTROU
7. Czy leci z nami pilot?
Ted Striker po traumatycznych wydarzeniach podczas wojny obiecał sobie, że już nigdy nie usiądzie za sterami samolotu. Aby przekonać swoją dziewczynę – stewardessę – do powrotu, znalazł się na pokładzie samolotu rejsowego jako pasażer. W powietrzu okazuje się, że załoga uległa zatruciu pokarmowemu, a jedynym zdolnym do poprowadzenia maszyny i uratowania pasażerów jest Ted.
„Airplane!” czy jak kto woli „Czy leci z nami pilot?” był pierwszym projektem słynnego ZAZ, czyli Jima Abrahamsa, Jerry’ego Zuckera oraz Davida Zuckera. Filmem, który zmienił oblicze komedii i przetarł szlak dla późniejszych tytułów spod znaku absurdu i slapsticku. Panowie biorą na tapetę kino katastroficzne i zapełniają ekran całą galerią barwnych i dziwacznych postaci, które biorą udział w bardziej lub mniej normalnych wydarzeniach na ekranie. Dowcip pogania dowcip, a błyskotliwe dialogi są tutaj na porządku dziennym. Nieco ryzykownym, chociaż szalenie udanym zabiegiem było praktycznie zrezygnowanie z fabuły, przez co całość przypomina jedną wielką zabawę. Mimo to widać, że autorzy dopiero się rozkręcają, czego dowodem będą ich późniejsze produkcje. Problemem może być również zrozumienie realiów lat 70. w USA. Niemniej „Czy leci z nami pilot?” to klasyka, której nie wypada nie znać, okraszona kapitalną drugoplanową rolą Leslie Nielsena, który potrafi wypowiedzieć najbardziej absurdalne zdanie z kamienną twarzą!
Ulubiona scena: Wszystkie z wieży kontroli lotów w których pojawia się Lloyd Bridges! [Szymon Pajdak]
6. Młody Frankenstein
Film, który zasłynął tym, że notorycznie straszy konie oraz trzodę chlewną (aktualnie trwają badania także nad szczurami i rzadkim podgatunkiem kormoranów plamistych). Potwierdza to naocznie zwłaszcza Frau Blücher. Co poza tym? Absolutnie szalony, wspinający się na wyżyny ekspresyjności (niekoniecznie aktorskiej) Gene Wilder jako doktor rehabilitowany Frederick Frankenstein (Fronkensteen!!! – przyp. sam zainteresowany) – syn TEGO doktora rehabilitowanego Frankensteina; standardowo obłąkany, hipnotyzujący pokręconymi oczkami Marty Feldman w roli jego pomocnika, dobrodusznego Igora (z TYCH Igorów); seksowna Terri Garr jako jeszcze bardziej seksowna narzeczona Inga (ze Szwecji, chyba). A do tego mnóstwo śmiechu, jeszcze więcej bolesnego śmiechu, jeszcze więcej przerażająco uzależniającego śmiechu, odrobinę tortur, dużo magii czarno-białych zdjęć, spory sukces w box-office i dwie nominacje oscarowe. Aha, pojawia się także olbrzymi potwór z ogromnym schwanzstuckerem, który potrafi tańczyć i stepować. Mało? Dużo. A przynajmniej wystarczająco, by Młodego Frankensteina (Fronkensteena!!!) uważać za jedną z najśmieszniejszych komedii w historii amerykańskiego przemysłu filmowego. Kto nie widział, ten tromba. Albo trąba – whatever! [Jacek Lubiński]