NAJLEPSZE PARODIE FILMOWE. Ranking
15. Nieme kino
Kilka lat temu „Artysta” zgarnął worek Oscarów, przywracając na chwilę światu magię kina niemego. Szkoda, że przy okazji szumu medialnego związanego z jego krucjatą filmową, nie przypomniano na wiekszą skalę produkcji Mela Brooksa, która w błyskotliwy sposób po raz pierwszy od lat wprowadziła niemą konwencje z powrotem na salony.
Brooks przed nakręceniem „Niemego kina” miał już na swoim koncie niezwykle udany romans z parodiami kina gatunków („Płonące siodła” zajęły się westernem, a „Młody Frankenstein” filmem grozy), a w swoim kolejnym dziele postanowił mocno wgryźć się nie tyle w samą konwencję, co mechanikę, jaka wprawia w ruch obrazy pozbawione dźwięku.
Fabuła opowiada o perypetiach znajdującego się na dnie znanego reżysera, Mela Funna (Mel Brooks we własnej osobie), który postanawia uratować swoją karierę za pomocą pierwszego od lat niemego filmu. Studio zgodzi się na to tylko pod jednym warunkiem: musi zatrudnić do produkcji znane gwiazdy. Tym sposobem Mel z dwójką współpracowników (Dom DeLuise i fenomenalny Marty Feldman), starają się przekonać do swojego pomysłu takie sławy jak Anne Bancroft, Liza Minnelli, Burt Reynolds, James Caan, mim Marcel Marceau oraz Paul Newman.
Komizm w filmie opiera się na rewitalizacji slapstickowego humoru znanego z filmów Macka Sennetta, Bustera Keatona, Harolda Lloyda czy Charliego Chaplina: koronnym tego przykładem jest szalony pościg za Newmanem. Brooks dobitnie pokazuje, że stara konwencja ma w sobie nadal wiele życia: film jest przepełniony energią i niczym nieskrępowaną pomysłowością. Dodatkowo Brooks świetnie wykorzystuje gagi dźwiękowe, na których opiera się spora część seansu oraz bezceremonialnie kpi ze strategii funkcjonowania studyjnych hegemonów, którzy za wszelką cenę chcieli zagarnąć w latach 70. mniejsze wytwórnie (jeden z szefów studia stwierdza, że slapstick nie ma już przyszłości, po czym zostaje uwikłany w opierający się na nim żart.). Naprawdę wybitna komedia, które zestarzała się w niewielkim stopniu.
Najlepszy żart? Jedyne wypowiedziane w filmie słowo. Genialny zabieg. [Radosław Pisula]
14. This Is Spinal Tap
Historia trasy koncertowej rockowego zespołu Spinal Tap ujęta w formie dokumentu. Muzykom łatwo nie jest – nie dość, że kolejne koncerty spotykają się ze znikomym odzewem ze strony publiczności, a wydanie nowej płyty wciąż się opóźnia ze względu na problemy z okładką, to jeszcze ciągłe spięcia pomiędzy założycielami grożą rozwiązaniem zespołu. Również dokumentalista rejestrujący wszystko zaczyna mieć wątpliwości dotyczące swoich idoli.
„Oto Spinal Tap” jest jednym z pierwszych filmów zaliczanych do tzw. mockumentaries – wcześniej powstał choćby „The Rutles” Erica Idle’a – obrazów, które na pierwszy rzut oka są pełnoprawnymi przedstawicielami kina dokumentalnego, lecz w rzeczywistości są nieprawdziwe, udawane, i w całości (lub w większości) stanowią kreację, nie zaś odwzorowanie, realnego świata. Debiutujący Rob Reiner śmieje się z kultu, jakim otaczane są rockowe kapele, za którym kryje się głupota, bufonada i arogancja, nawet jeżeli idą w parze z talentem i autentyczną miłością do muzyki. Podobnie jak swój bohater, dokumentalista Marty DiBergi, chce wierzyć w swoje wyobrażenie o genialności Spinal Tap, lecz co rusz jego członkowie nie pozwalają mu na to. Inna sprawa, że pech prześladuje ich od samego początku. Klątwa perkusistów, którzy giną w tajemniczych okolicznościach to betka w porównaniu z problemami technicznymi w czasie ich koncertów, które przekładają się na kiepskie nastroje w zespole. Najwyraźniej nad nową płytą „Smell the Glove” wisi fatum.
Film Reinera jest powszechnie uważany za jedną z najlepszych i najważniejszych komedii, jakie kiedykolwiek powstały. W mistrzowski sposób parodiuje zachowania typowych gwiazd rocka, wyśmiewając się również z ich twórczości (tytuły „Sex Farm”, „Lick My Love Pump” czy „Big Bottom” mówią same za siebie), przy jednoczesnym uwielbieniu dla ich gwiazdorstwa i kreatywności, jakkolwiek często kiczowatej. Są tu żarty, od których człowiek aż dławi się ze śmiechu (kultowe Stonehenge!) oraz sporo naprawdę dobrej muzyki. I aż dziw bierze, że taki kpiarz jak Reiner później zrobił „Misery” oraz „Ludzi honoru”. [Krzysztof Walecki]
13. MacGruber
Komedia bazująca na serii skeczów znanych z “Saturday Night Live” niemiłosiernie parodiujących schematy z kultowego “MacGyvera”. Filmowa wersja (protagonistę, podobnie jak w SNL, zagrał piekielnie naturalny w swoim szaleństwie Will Forte) stanowi ekstremalną kombinacja cech definiujących kino akcji lat osiemdziesiątych. – z nieodłączną plerezą na głowie, blaupunktem w ręce oraz kultową sceną rekrutacji drużyny zabijaków. Za kamerą stanął Jorma Taccone przez lata pracujący przy SNL, twórca oryginalnych skeczów, najbardziej jednak znany z bycia członkiem zespołu Lonely Island i roli Hitlera w “Kung Fury”, a cała produkcja jest artystycznie wyzwolonym (studio podobno przepuściło nawet najbardziej skrajne żarty) wyrazem jego wielkiej miłości do rubasznej postaci MacGrubera – ekstremalnie narcystycznego super-żołnierza i złotej rączki, który zawsze wykona zadanie, nawet jeśli nie wie za bardzo co się dzieje wokół niego.
Największą siłą wersji pełnometrażowej jest specyficzna konstrukcja świata, gdzie wszystkie postacie zachowują się poważnie, a cała fabuła mogłaby uchodzić za konwencjonalnego akcyjniaka epoki VHS, gdyby tylko wyjąć z niej głównego bohatera – ekstremalnie przerysowanego, doprowadzającego macgyverowskie rozwiązania na ekstremalne poziomy dupka, którego jednak ciężko nie lubić. Will Forte wspaniale czuje postać i nic dziwnego, że chce wyłożyć własne pieniądze na sequel.
Jest zabawnie, maksymalnie absurdalnie (przebieranki! scena z samolotem!), czasami niesmacznie, ale cały czas uroczo. Dziwaczne połączenie komedii w stylu Mela Brooksa z humorem toaletowym. Klasyczny MacGruber! [Radosław Pisula]
12. UHF
Niepoprawny marzyciel i nieudacznik George Newman dostaje w prezencie od wuja podupadającą stację telewizyjną. Zaangażowanie sprzątacza do prowadzenia programu dla dzieci i nadawanie takich pozycji jak „Conan Bibliotekarz” oraz „Rybie Koło Fortuny” szybko czynią z kanału 62 najchętniej oglądaną telewizję.
Weird Al Yankovic zasłynął przede wszystkim swoim parodystycznymi przeróbkami znanych piosenek. „I’m Fat”, „Eat it” czy „Amish Paradise” były sporymi przebojami, czyniąc z Yankovica sporą gwiazdę oraz zdobywcę paru nagród Grammy. Przy okazji pojawiał się od czasu do czasu na wielkim i małym ekranie, lecz bez większych sukcesów. ”UHF”, do którego napisał scenariusz i zagrał główną rolę, stanowi punkt szczytowy jego filmowej kariery, nie tylko dlatego, że to jedyny autorski projekt parodysty. Ta komedia daje niezłą próbkę humoru typowego dla Dziwnego Ala, który naśmiewa się nie tylko z przebojów kinowych lat 80-tych („Poszukiwacze zaginionej arki”, „Rambo”, „Ghandi”), ale i ówczesnej telewizji, nie tak bardzo różnej od tego, co obejrzeć możemy dzisiaj. Głupie teleturnieje z głupimi zawodnikami, „szokujące” talk-showy, a nawet wybitnie złe reklamy dają kanałowi Newmana pierwsze miejsce wśród najchętniej oglądanych, bo debilizm jest w cenie. Jednak jest w tym jednocześnie coś szczerego – w przeciwieństwie do swoich rywali główny bohater nie kalkuluje, jak zdobyć większą ilość widzów, ani nawet nie sili się na nadawanie głębi temu, co robi. Tworzy rozrywkę taką, na jaką go stać.
Jako dzieciak uwielbiałem „UHF”. Po wielokroć katowałem prolog, w którym Yankovic udaje Indianę Jonesa, a teksty typu „Nie wiesz, jak korzystać z biblioteki?” na trwale zapisały się w mojej pamięci. Jak dzisiaj broni się komedia Jaya Leveya? Całkiem nieźle – główny wątek ratowania stacji przed przejęciem jej przez konkurencję zbyt bardzo przypomina „Używane samochody”, ale co rusz jest przykrywany przez kolejne wstawki programów kanału 62 i żywiołowość aktorów. Dla fanów Ala pozycja obowiązkowa. I nawet znalazło się miejsce na parodię piosenki, tym razem „Money for Nothing” Dire Straits. [Krzysztof Walecki]
11. Historia świata, część 1
Mel Brooks śmieje się z kina historycznego – jest reżyserem, producentem, scenarzystą i odtwórcą głównych ról. Za cel obrał sobie jaskiniowców, biblijnych proroków, hiszpańskich inkwizytorów i francuskich rewolucjonistów. Zrobił to w typowy dla siebie sposób łącząc żydowski humor – i w ogóle świadomość tego, że jest Żydem, nawet jeśli jego żydowskość nie jest adekwatna do sytuacji – z uroczą głupkowatością, gadulstwem i błyskotliwością w parodiowaniu opowieści, które zekranizowano już wiele razy w konkretnym stylu i konwencji. Nade wszystko we wszystkich skeczach – bo jednak film to raczej seria pojedynczych scenek niż spójnej fabuły – wyczuwalne są podteksty seksualne, które swój szczyt osiągają w opowieści o rubasznych czasach Ludwika XVI. Brooks nie boi się absurdalnych sytuacji (jak w scenie z piętnastoma – bach! – dziesięcioma przykazaniami), jego bohaterowie mają za nic konteksty historyczne, bo jednak przede wszystkim chodzi o zgrywę, niemalże kabaretową, najwyższej jakości.
Mimo obecności w tytule „części 1”, mimo swoistego trailera na koniec właściwego filmu (Hitler on Ice! Żydzi w kosmosie!) Brooks nie planował realizacji sequela. To kolejny dowcip tego twórcy, najgenialniejszego parodysty XX wieku [Rafał Oświeciński].