Quentin Tarantino – poszukiwany żywy lub martwy
Autorem gościnnego artykułu jest Robert Skowroński.
Piaszczyste drogi skąpane w słońcu, którego promienie odbijają się od lufy sześciostrzałowca, podejrzane typy, ukryte złoto, strzelaniny na cmentarzach i przewożone przez miasto trumny. To świat przyprawiony porządną dawką przemocy charakterystyczną tak dla Quentina Tarantino, jak i gatunku, którym ostatnio się zajmował – spaghetti westernu.
„Django”, nowy film twórcy „Pulp Fiction”, to, jak sam twierdzi: – Najbardziej brutalny western od czasów „Dzikiej Bandy”. Estetyka przemocy jest cechą stylu Tarantino, z której korzysta od lat w mistrzowskim stylu. Jej obecność w swoich krwawych dziełach komentuje następująco: – Ciągle pytają mnie, dlaczego w moich filmach jest przemoc. A czy ktoś pyta Madonnę, dlaczego w jej filmach jest muzyka? Przemoc to tylko jeszcze jeden gatunek filmowy. Akty sadyzmu, strzelaniny, morderstwa – to często nieodłączna część scenariusza filmowego, środek ekspresji, który co najmniej od lat 50. zaczął obejmować całą X Muzę. Wcześniej przypisywany był raczej filmom czarnym, kryminałom czy też… westernom, zwłaszcza tym włoskim. Nic więc dziwnego, że Tarantino postanowił złożyć im hołd. I to taki, na jaki zasługują w oczach człowieka, który żywił się nimi od lat.
Pewnego razu w Dzikiej Italii
Gdy pod koniec lat 50. XX wieku w Stanach Zjednoczonych spadała produkcja westernów, twórcy zaczęli ją przenosić do Włoch, gdzie istniał popyt na tego typu kino. Tam nawiązywali oni współpracę z miejscowymi reżyserami, jak Sergio Leone czy Mario Brava. Dzięki pieniądzom z Hollywood western zanotował swój renesans w kraju pizzy i makaronu, a sam gatunek ochrzczono pogardliwą nazwą „spaghetti western”, ukutą przez Christophera Fraylinga, brytyjskiego historyka filmu. Krytyka, ta amerykańska, odnosiła się negatywnie do nowopowstałego zjawiska. Nieliczni, którzy jakkolwiek doceniali włoskie westerny, przyznawali, że mimo udanej strony technicznej filmów, nie należy ich traktować jako sztuki.
Ojcowie założyciele nowych filmów kowbojskich to trzej Sergio: Leone, Corbucii i Sollima. To oni stali się pionierami tych niskobudżetowych obrazów, kręconych w hiszpańskiej Almerii, która naśladowała zakurzone prerie Ameryki. W głównych rolach obsadzano aktorów filmów klasy B albo wschodzące gwiazdy Hollywood. Jedną z nich był Clint Eastwood. Nim chwycił za magnum w „Brudnym Harrym” był cynicznym łowcą nagród odzianym w ponczo i dzierżącym rewolwer w „Za garść dolarów” (1964) Sergio Leone, swoistym remake’u „Straży przybocznej” (1961) Akiry Kurosawy. Późniejsze kontynuacje tzw. „dolarowej trylogii” były równie wielkimi hitami i uznawane są za klasyki gatunku. „Dobry, zły i brzydki” (1966) – ostatnia część serii to zresztą ulubiony film Tarantino, który twierdzi też, że gdyby było to możliwe, to z chęcią zagrałby u Leone. Jednym z elementów, który łączy te trzy dzieła, jest patetyczna muzyka Ennio Morricone, którego kompozycje są nie mniej charakterystyczne dla gatunku, co ukazani w nich rewolwerowcy. To za sprawą Leone spaghetti western przestał być tylko naśladownictwem i stał się pełnoprawnym włoskim nurtem kinematografii. Jego Dziki Zachód, podobnie jak u innych italskich twórców, jest niezwykle krwawy. Tutaj szeryf ma niewiele do powiedzenia, rządzą niedogoleni macho z ostrogami przy butach, którzy zabijają dla zabawy w przerwach od pogoni za kolejnymi nagrodami i paroma głębszymi w saloonie. Tu nie ma tych dobrych, są tylko źli i jeszcze gorsi. To nieco surrealistyczny świat bezprawia, gdzie ludzie padają martwi z częstotliwością, z jaką w „Pulp Fiction” pojawia się słowo „fuck”. A to, oprócz kobiecych stóp, Tarantino lubi najbardziej.
Bad mother… cowboy?
Reżyser słynie ze swojego upodobania do zabawy popularnymi gatunkami filmowymi. Dekonstrukcja – to słowo wytrych przy omawianiu twórczości Tarantino. Kolejne dzieła z jego filmografii trudno jednoznacznie przypisać do danego gatunku. To miksowanie kina, z którego wyłania się zupełnie nowa jakość. Do tej pory sięgnął on już po film gangsterski we „Wściekłych psach” i „Pulp Fiction”, kino samurajskie w „Kill Billu”, wskrzesił film spod znaku exploitation w „Death Proof”, a ostatnio pokazał swoją wizję II wojny światowej w „Bękartach wojny”. Przyszła pora na western. Ale czy to na pewno pierwsza wycieczka Tarantino na Dziki Zachód?
Otóż – nie do końca. Reżyser od zawsze umieszczał w swoich filmach cytaty z westernów. Już w debiucie, scena, gdzie Panowie White, Pink Eddie i Joe mierzą do siebie z broni, przywołuje na myśl słynną sekwencję cmentarnej strzelaniny z „Dobrego, złego i brzydkiego”. Do stylu Leone nawiązuje też sam początek „Bękartów wojny”, gdzie naziści zabijają całą rodzinę, a oszczędzenie jednego jej członka doprowadzi do późniejszych kłopotów. To przecież odwołanie się do „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” (1968). Muzykę do „Bękartów…” miał początkowo skomponować Morricone. Plan nie wypalił, jednak muzyczny dorobek kompozytora jest na tyle bogaty, że Tarantino pozwolił sobie na sięgnięcie po coś starszego z jego repertuaru. Dzięki temu w filmie słychać nagranie z „Colorado” (1966) Sergio Sollimy. Modelem wyjściowym dla Panny Młodej w „Kill Billu” była wprawdzie postać morderczej Sayo Kashimy z „Lady Snowblood” (1973), ale jej zemsta ma też w sobie element zaczerpnięty z westernu „Hannie Caulder” (1971). W „Pulp Fiction” Jules i Vincent po tym, jak kula z pistoletu „niechcący” rozstrzaskuje głowę ich pasażera obawiają się, że policja może ich za to złapać. – Gliny od razu zauważą krew – krzyczy Jules do Vincenta, jednak panowie nie poniosą tego konsekwencji. Na ulicach świata filmu nie ma stróżów sprawiedliwości, pojawiają się tylko w tego typu groźbach i obawach. To tak jak w spaghettii westernie, gdzie gwiazda szeryfa jest pozbawiona mocy. Zresztą czy tarantinowscy gangsterzy różnią się czymś od włoskich kowbojów? Owszem! Jedni noszą poncza i strzelają z koltów, a drudzy trzymają pistolet 9 mm za marynarką garnituru.
Z karabinem maszynowym w trumnie
Jeśli komuś się wydaje, że już kiedyś słyszał imię Django, to nie jest w błędzie. Quentin nawiązuje tytułem swojego filmu do stworzonego przez Sergio Corbucciego spaghetti westernu, którego tytuł to właśnie „Django” (1966). Bohater pojawił się potem w jeszcze ponad trzydziestu innych filmach. Już przy okazji „Bękartów wojny”, reżyser zastosował podobny zabieg. W oryginale tytuł obrazu brzmi „Inglourious Basterds”, czyli tak samo, pomijając błędy w zapisie, jak nazwa filmu wojennego – „Inglorious Bastards” (1978) Enza Castellariego, czyli kolejnego włoskiego idola Tarantino.
W historii Corbucciego tajemniczy nieznajomy przemierza pustkowia ciągnąc za sobą trumnę. Jak się okaże nie skrywa ona zwłok, a potężny karabin maszynowy, który zdziesiątkuje tych, co staną Django na drodze. Ta opowieść, w której obsadzony został nieznany wówczas nikomu Franco Nero, podbiła świat i stała się dziełem kultowym – oprócz Wielkiej Brytanii, gdzie dystrybucja filmu została zakazana na ponad 20 lat. Powodem była nadmierna brutalność filmowej akcji. Sam reżyser na planie żartował sobie ze swoją gwiazdą: – Franco, ilu ludzi dzisiaj zabijemy? Dziesięciu? Dwudziestu? Niech będzie trzydziestu.
Tytuł to nie jedyne odniesienie. „Bękarty wojny”, tak jak film Castellariego, opowiadają o grupie żołnierzy walczących o przetrwanie w okupowanej przez Niemców Francji. W oryginalnym „Django” poruszony został problem rasizmu, tak samo robi Tarantino, tylko, że tym razem nie chodzi o Meksykanów, a o czarnoskórych niewolników, którzy są trenowani do walk między sobą na plantacji Calvina Candie (Leonardo DiCaprio). Wchodzimy w czas wojny secesyjnej w filmowym wykładzie profesora Tarantino. Kerry Washington, która wciela się w postać Broomhildy, żony głównego bohatera (Jamie Foxx), który za cel stawia sobie jej odnalezienie, twierdzi, że problem niewolnictwa był nie raz poruszany w kinie, ale tym razem został ukazany inaczej. Do tej pory takie filmy były portretami ofiar. W „Django” mamy obraz zwycięzców, ich heroizmu i wybawienia. Odmiennego zdania jest Spike Lee, który od dawna pała do Tarantino uczuciem porównywalnym do tego, które musiało towarzyszyć Krzysztofowi Kieślowskiemu, gdy przegrał z „Pulp Fiction” rywalizację o Złotą Palmę w Cannes. Lee stwierdził, że niewolnictwo nie jest tematem na spaghetti western. Jego zdaniem jest to tragedia porównywalna z Holokaustem. Dlatego ku czci pamięci o swoich przodkach nie zamierza oglądać „Django”.
7/10
Spaghetti western, ale też przejaskrawiona opera, film historyczny, blaxploitation i love story. Niecodzienna mieszanka. Czy jej składniki dobrze ze sobą współgrają dowiemy się 18 stycznia, czyli dzisiaj, kiedy film wchodzi na ekrany polskich kin. A co dalej? Tarantino zaczyna wspominać o emeryturze. Zauważa, że reżyserzy nie są jak wino i z wiekiem wcale nie stają się lepsi. A on dba o swoją filmografię, której jednak nie chce zamykać dopóki nie zrealizuje przynajmniej dziesięciu filmów. „Django” jest siódmym i jednocześnie drugim, obok „Bękartów…”, który ma się składać na tarantinowską trylogię zemsty. Jej dopełnieniem, jak w jednym z ostatnich wywiadów wyznał reżyser, miałby być „Killer Crow”. Tarantino przekonuje, że już teraz posiada wystarczająco dużo materiału na pół filmu. Jeśli uda mu się znaleźć odpowiednie pomysły na drugą połowę, wtedy film powstanie i zamknie jego trylogię. To jednak żadna deklaracja, a być może nawet żart, jak ten o tym, że powstanie „Kill Bill Vol. 3”.
Po co następnym razem sięgnie mistrz igrania z konwencją? Może horror, thriller albo dramat? Jednego możemy być pewni – znajdziemy tam mnóstwo czarnego humoru, popkulturowych cytatów, niezapomnianych dialogów, przemocy, krwi, brutalności i raz jeszcze posoki.