Przez Netflixowe zwierciadło patrzyliśmy w tym roku na wiele świetnych produkcji, z trzecim sezonem Czarnego lustra na czele, o którym nie bez zachwytu pisałem tutaj. Głośno było o drugim sezonie wyśmienitego Narcos, a serialowe uniwersum Marvela jest równie przyjemne jak bombastyczne wersje kinowe. Pojawiło się kilka innych produkcji (Unbreakable Kimmy Schmidt, Orange Is the New Black, Master of None), które od razu postawiono w szeregu oczekujących na sezonowe nagrody, nie bez szans oczywiście
W wielu zestawach tych najlepszych, najważniejszych i nie do przegapienia nie wypatrzycie jednak serialu, który zasysa od początku do końca. Jest świetny, jest ważny i nie warto go przeoczyć. Jest tak bezpretensjonalną, skromną produkcją, że postawienie jej obok tak głośnych premier wywołuje zmieszanie zarówno u mnie, jak i – z dużym prawdopodobieństwem – u twórców.
Pamiętacie może scenę z 500 dni miłości, kiedy bohater grany przez Gordona-Levitta idzie do Zooey Deschanel? Ekran dzieli się na pół: po jednej stronie cała scena rozgrywa się zgodnie z oczekiwaniami i romantyczną konwencją, a po drugiej stronie widzimy to, co się dzieje naprawdę. Bez upiększeń, bez sięgania po marzenia i bez tworzenia wrażenia, że jest tak, jak powinno być. Dość przytłaczające, rozczarowujące, ale jednocześnie mocno realne.
I taki jest serial LOVE.
Love.
Wielki tytuł. Jednoznaczny, bezwstydny. Ile trzeba mieć tupetu, żeby nazwać tak byle serial składający się z dziesięciu odcinków? Na pewno dużo, choć jeden z twórców może sobie na taką impertynencję pozwolić. Z trojga osób podpisanych jako „created by” najważniejszy jest guru komedii XXI wieku, Judd Apatow. To autor jednych z najlepszych komedii ostatnich lat, który klasycznemu filmowemu romantyzmowi (ona spotyka jego – on uwielbia ją – fascynacja obustronna – miłość – kryzys – happy end) nadał cechy ludzkie, czyniąc bohaterami swych dzieł ludzi ułomnych, z wadami, niezbyt urodziwych i niekoniecznie kierujących się wielkimi ideami w życiu. Z takiego połączenia wychodziły jednak filmy niebanalne, świeże i których obejrzenie było czymś zdrowym dla inteligencji i to pomimo często występującej obsceniczności, dosłowności i taniej zgrywy. Wpadka, 40-letni prawiczek, 40 lat minęło, Wykolejona i mój faworyt, Funny People – każdy z tych obrazów udowadniał wyjątkowość Apatowa w roli twórcy współczesnej komedii, która nie boi się łączyć poważniejszych refleksji ze zdrowym śmiechem.
Z serialami Apatow ma do czynienia regularnie i tutaj również realizuje się w sposób dla siebie charakterystyczny. Pewnie część z was pamięta genialny serial, który zakończono po jednym sezonie? Freaks & Geeks to crème de la crème, jeśli chodzi o telewizyjną komedię lat dziewięćdziesiątych. Apatow jest także współtwórcą, wraz z Leną Dunham, nietuzinkowego serialu Dziewczyny (nie tylko dla dziewczyn, serio), co nie jest bez znaczenia, gdy mowa o… Miłości.
Ten drugi gość odpowiedzialny za tegoroczną produkcję Netflixa nazywa się Paul Rust i niekoniecznie coś o nim możecie wiedzieć. Może go skojarzycie z niezłej komedii z 2009 roku pt. Kocham cię, Beth Cooper, ale tak naprawdę Rust jest bohaterem po tej drugiej stronie kamery: lubi pisać, jest zatrudniany do poprawek różnych scenariuszy, nadaje ostateczny szlif skryptom – i jest w tym niezły na tyle, że swój pomysł na serial mógł rozwinąć wraz z Apatowem w coś konkretnego. Na tyle konkretnego, że, prócz wyprodukowania i napisania scenariusza, zagrał… główną rolę. Trudno powiedzieć, że to powrót do sytuacji, w której czuje się najlepiej, bo aktorem wybitnym nie jest, a i urodą nie grzeszy.
Wracając do serialu. Love to komedia romantyczna. On spotyka ją, ona spotyka jego – ale to za chwilę, bo w momencie, gdy ich poznajemy, oboje tkwią w związkach bardziej lub mniej toksycznych. Gdy się owe związki kończą – i dzieje się to w pierwszym odcinku – trafiają przez przypadek na siebie. Bez błyskawic przeszywających serca, bez śpiewu skowronków w duszy, bez rzewnych westchnień i bez poetycznych uniesień – spotkanie dwóch niezależnych ludzkich bytów w sklepie spożywczym, które z różnych powodów za chwilę dają sobie szansę na coś więcej. Już w tym momencie czai się geniusz Miłości – to zwykły, spowszedniały romans dwojga ludzi, który w pewnym sensie nie różni się za bardzo od naszych codziennych doświadczeń.
Co w tym fascynującego? – zapytacie. No właśnie ten odidealizowany i odromantyczniony wizerunek miłości, która składa się z nieudanych zagrań, żenujących potknięć, większych i mniejszych kłamstw, rozczarowań. Żeby nie było zbyt gorzko, to miłość w Miłości polega również na trudnej do opisania fascynacji, na budowie poczucia bezpieczeństwa, porozumieniu dusz i przyjemności spędzania ze sobą dłuższych chwil. Nie wielkie uczucia, a oczekiwanie na sms. Nie oddychanie miłością dwadzieścia cztery godziny na dobę, a proza życia, w którą miłość jakoś musi się wpisać. Bo jakoś trzeba ją wtłoczyć między pracę, na której nam zależy, a przyjaciół, z którymi można wypić kilka piw i się zabawić; trzeba znaleźć dla niej miejsce między własnymi ambicjami a życiowymi możliwościami.
Myślicie, że to łatwe?
Love mówi zwykłym językiem.
Jak Jesse i Celine łazili po Wiedniu, Paryżu i Peleponezie i gadali o wielkich rzeczach i duperelach jednocześnie, tak samo banalnie rozmawiają ze sobą Mickey i Gus. Ta naturalność w relacjach, która pozwala sobie na niezręczność i nieprzewidywalność, ułatwia zrozumienie dwójki bohaterów. Nie są oni karykaturami jakichś postaw albo nośnikami niezwykłych cech. Nie są przesadnie introwertyczni ani ekstrawertyczni – są miksem wielu osobowości w zależności od sytuacji. Czyli jak w życiu. Totalnie zwyczajni w swoich problemach: on jest miły, czasami za miły, nie lubi i nie chce krzywdzić osób, na których mu zależy. Ona lekko neurotyczna i poszukująca stabilizacji choćby ze względu na przykre doświadczenia i czas, który upływa. Oboje niekoniecznie chcą rezygnować z dotychczasowych przyzwyczajeń, ale jednocześnie mają oczekiwania względem siebie stojące w sprzeczności z nawykami i szablonami działań. Chcą być czymś więcej niż kumplami/przyjaciółmi, ale wiedzą, że to wiąże się z obowiązkami, poświęceniem i empatią. Stąd problemy, dość sztampowe i niby łatwe do przezwyciężenia, ale… No właśnie, nie jest to takie proste. Nie wszystko się udaje, co jest normalne, nie każde starania kończą się happy endem, co też jest kompletnie prozaiczne.
Trudno powiedzieć, czy taki zarys fabuły dziesięciu odcinków was zaintryguje. Na pewno nie jest to trudny i wymagający serial obyczajowy – to świeże, choć wcale nie odkrywcze spojrzenie na związki, romanse i miłości, skąpane w dowcipie słownym, sytuacyjnym, czasami absurdalnym. Jest zabawnie i twórcy nie roszczą sobie pretensji do gatunkowych rewolucji. Są ciekawi ludzie wokół, normalsi, freaki i geeki.
Jest ciepło, bo to Kalifornia. Prawie poczujecie to na własnej skórze.
Na pewno warto zwrócić uwagę na dwójkę głównych aktorów, którzy są rewelacyjni – Paul Rust praktycznie gra siebie i w pewnego typu choleryczności i intelektualnym słowotoku może być podobny do młodego Allena. Na ekranie bryluje jednak Gillian Jacobs, którą możecie kojarzyć z najlepszego serialu komediowego ostatnich lat, czyli Community, gdzie grała Brittę Perry. Lekkość, z jaką gra zwyczajną-niezwyczajną dziewczynę, świetnie koresponduje ze złożoną osobowością głównej bohaterki, która – co nie jest niezwyczajne – bawi się różnymi osobowościami, pozwala sobie na ryzyko. Drugi plan jest również znakomicie obsadzony na czele z Claudią O’Doherty, o której, mam nieodparte wrażenie, jeszcze usłyszymy w kontekście dużych komedii.
Włączcie więc Netflixa i dajcie szansę tej produkcji.
Usłyszycie tu echa wspomnianych 500 dni miłości, W pogoni za Amy Kevina Smitha, klasyków Woody’ego Allena w rodzaju Annie Hall, Garden State Zacha Braffa, Adventureland Grega Mottoli czy filmów Noaha Baumbacha jak Frances Ha czy Walki żywiołów. I oczywiście – komedii Judda Apatowa, których klimat i prostolinijność są mocno wyczuwalne. Lubicie tego typu kino, opowiedziane w sposób inteligentny, odważny, niekonwencjonalny? Jeśli tak, to Love jest dla was.
https://www.youtube.com/watch?v=Ym3LoSj9Xj8
Wszystkie te inspiracje, wszystkie mimowolne skojarzenia wiążą się z dobrymi dialogami, ciekawymi postaciami i niegłupią fabułą, która w ten czy inny sposób dotyka doświadczeń każdego, kto był, jest czy będzie w związku. Nie bez znaczenia jest też fakt, że Netflixowe Love jest przedstawicielem łatwostrawnego romantyzmu, szczególnie dla facetów, którzy nie chcą oglądać historii o miłości takiej, jaka powinna być (bo to często nieprzyjemne), a taka, jaką bywa najczęściej. To też, mam nadzieję, dobry argument, żeby poznać tę historię.
korekta: Kornelia Farynowska