search
REKLAMA
Seriale TV

PRAWO ULICY

Jacek Lubiński

2 czerwca 2017

REKLAMA

Dokładnie piętnaście lat temu – drugiego czerwca 2002 roku – na antenie stacji HBO, jeszcze w formacie 4:3, zadebiutował pierwszy odcinek serii, która wkrótce zyskała rozgłos jako najlepszy twór małego ekranu, wraz z innymi produkcjami ze stajni Home Box Office wydatnie przyczyniając się do zmiany wizerunku współczesnej telewizji. Godzinny odcinek nazywał się Cel i początkowo nie wydawał się niczym więcej niż tylko kolejnym proceduralem, w którym dzielni stróże prawa uganiać się będą za bandziorami z dzielni wedle konkretnego schematu. Szybko stało się jednak jasne, że The Wire – bo tak brzmi oryginalny tytuł, który oznacza po prostu policyjny podsłuch – jest czymś znacznie, znacznie ambitniejszym…

Nie zapowiadała tego co prawda fabuła rzeczonego pilota – jakże… zwyczajna, banalna i jednocześnie tak mocno pretekstowa, bynajmniej nie zostawiająca widza z rozdziawioną paszczą gotową na więcej. W dużym skrócie cała sprawa rozbija się o to, że jeden z najbardziej niesubordynowanych detektywów – niekwestionowana „gwiazda” wydziału zabójstw, James McNulty (Dominic West w roli życia) – podczas przypadkowej wizyty w sądzie jest świadkiem zgrabnego storpedowania jednego z procesów. Wdając się potem w przyjacielską pogadankę ze swoim kumplem, sędzią, mówi o dwa zdania za dużo. Następnego dnia dostaje burę od przełożonych, zmuszonych odgórnie do stworzenia specjalnej jednostki, która wzięłaby pod lupę dotychczas zbywaną statystykami i brakiem personelu sprawę oraz stojące za nią osoby, które do tego momentu swobodnie żyły sobie w cieniu. Brzmi zatem mało atrakcyjnie – zwłaszcza jak na mające zachęcić do dalszej podróży otwarcie.

Ta błahostka pociąga jednakże za sobą nieliche i niełatwe śledztwo. Pierwsze z wielu, które w taki czy inny sposób odbije się głośnym echem nie tylko na życiu kilku niesfornych, wrzuconych do jednego wora w ramach swoistej kary gliniarzy, ale też całej społeczności, z której równie dużo uwagi i miejsca poświęcone zostaje przestępcom, walczącym z nimi samotnym jednostkom, broniącym ich prawnikom, ćpunom i bezdomnym, politykom bijącym się o głosy czy dziennikarzom próbującym to wszystko ogarnąć. Są też stoczniowcy – Polacy, którzy wplątują się w intrygę z grecką mafią. Jeden z sezonów skupia się nawet na… dzieciakach. Nie mają nic innego do roboty, zostają zwerbowane do roli ulicznych żołnierzy i łatwo ulegają szybkim zarobkom oraz półautomatycznym argumentom kalibru 9mm.

Co ciekawe, tylko część z przewijających się przez ekran postaci zostaje niejako postawiona pod murem. Zdecydowana większość ma, mimo wszystko, jakiś wybór. A ten u każdego podyktowany jest innymi, rzecz jasna osobistymi pragnieniami, często przy tym mocno samolubnymi (na przykład wspomniany McNulty chce dopaść złoczyńców dla samej satysfakcji). Te i inne paradoksy oraz kryjące się w prostocie detale to jedna z głównych sił serii, którą wśród ulubionych jednym tchem wymieniają zarówno były prezydent USA Barack Obama, jak i raper Eminem, co pokazuje, jak duży rozstrzał kulturowy drzemie w tym serialu.

Oczywiście pewna repetycja fabularna jest w tym temacie nieunikniona, wszak światem gliniarzy rządzi swoista rutyna i niezmienne od dziesięcioleci regułki. Podobnie zresztą w przestępczych kręgach trzeba się trzymać odgórnie narzuconych zasad oraz dyscypliny. Parę razy zataczamy więc w The Wire koło, niejako dopełniając tym samym charakterystycznego dla amerykańskich przedmieść kręgu życia. A przynajmniej charakterystycznego dla miasta Baltimore w stanie Maryland, gdzie rozgrywa się cała akcja. I toczy się tam nie bez kozery, gdyż to właśnie z tym miejscem związani są, na dobre i na złe, twórcy serii – David Simon i Ed Burns.

Ten pierwszy – pomysłodawca całego projektu – był przez dwanaście lat dziennikarzem śledczym tamtejszej gazety. To, czego przez ten czas doświadczył, co widział, pchnęło go do napisania książki o działalności lokalnej policji, którą następnie zaadaptował dla telewizji jako serial Wydział zabójstw Baltimore, który wyświetlany był w okresie 1993–1999. W międzyczasie napisał także miniserię The Corner, która skupiała się na tej drugiej stronie, czyli codzienności handlarzy narkotyków. Obie te rzeczy Simon współtworzył razem z Burnsem, który był z kolei detektywem, a po przejściu na emeryturę (i przed zostaniem pisarzem) parał się także nauczaniem w publicznej szkole.

Wszystkie te rzeczy skumulowały się najlepiej właśnie w Prawie ulicy, gdzie policjant o swojskim nazwisku Pryzbylewski (znany wcześniej z Samotników Jim True-Frost) stanowi niejako alter ego Burnsa, a redaktor Gus Haynes – Simona. Choć uznanie krytyki panowie zyskali już w przytoczonych wyżej wcześniejszych seriach, które razem otrzymały aż siedem statuetek Emmy. Ironią losu pozostaje zatem fakt, iż The Wire nie zdobyło żadnej, na przestrzeni pięciu sezonów zgarniając zaledwie dwie poboczne nominacje do tej nagrody (i jedną do brytyjskiej BAFT-y). Ani ten brak laurów, ani też niezbyt duża oglądalność w trakcie początkowej emisji bynajmniej nie umniejszyły jakości całego dzieła, które można porównać do współczesnej sagi historycznej, gdzie równie duże znaczenie, co bohaterowie, jak i zawiłe relacje między nimi, mają miejsce oraz czas akcji.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA