PRACUJĄCE MAMY. Uprzywilejowane się identyfikują, klasa średnia przewraca oczami
Netflix coraz więcej miejsca w repertuarze (alternatywnego “czasu ekranowego”) poświęca tematyce rodzicielstwa. W pasku “Popularne teraz” wyróżnia australijski miniserial The Letdown, mocno promuje stand-up ciężarnej Amy Schumer pt. Growing. Intryguje zdjęciem tytułowym Pracujących mam. Przyczepione do piersi butelki elektrycznego laktatora wieszczą, że choć dzieci przy matce nie ma, to z tyłu głowy są zawsze.
Rzut na cycki to swoiste “wejście smoka” do serialu w reżyserii Catherine Reitman, produkcji jej męża Philipa Sternberga. “Mogłyby być wyżej” – stwierdza topless z kwaśną miną Anne Carlson (Dani Kind), jedna z mam tworzących kółeczko na zajęciach “Mommy and Me”, które mają zagwarantować kilkumiesięcznym niemowlętom miejsce w jednej z najlepszych szkół w Toronto. Obok niej siedzi Kate Foster (Catherine Reitman), jej najlepsza przyjaciółka, genialny spec od PR-u, mama Charliego. Zaraz obok Frankie (Juno Rinaldi), ofiara depresji poporodowej, wychowująca Rhodę wspólnie z partnerką Giselle. Jest jeszcze Jenny, która w roli matki czuje się jak w przebraniu kurczaka pod KFC, i Alicia, wyznawczyni rodzicielstwa bliskości; miłośniczka wszystkiego, co bezglutenowe. Wróćmy do Anne: 9 miesięcy po drugim porodzie dowiedziała się, że w jej macicy znów zamieszkało życie.
Jak tytuł serialu emitowanego przez kanadyjską CBC Television (do tej pory nakręcono 3 sezony, w Netfliksie dostępny jest pierwszy) wskazuje, akcja ma się kręcić wokół mam, które po urlopie macierzyńskim wracają do pracy. Dziećmi Kate i Anne świetnie zajmują się nianie, mąż Jenny zostaje ojcem na pełen etat, a córeczkę Frankie wychowuje jej partnerka. Reitman, być może bazując na własnym uprzywilejowanym doświadczeniu, proces szukania opieki nad niemowlętami wszystkich czterech przedstawiła w 7 minut. “Mamo, jestem taka zapracowana, znajdź mi nianię”, “Jenny, a może pójdziesz do pracy, ja zostanę z Zoe w domu”. Gdzie zapowiadane problemy?
Te, które oczekują od serialu katharsis z matczynych przejść, srodze się zawiodą.
Pracujące mamy to komedia, nie mam więc prawa wytykać niemowląt grających rolę li tylko rekwizytów, nianiek na każde zawołanie (“Może chodźmy na miasto” rzuconego za pięć dwunasta), pracy dla przyjemności od świtu do nocy. Jest śmiesznie, niekiedy absurdalnie, a gdy nie jest, twórcy sięgają do ekstremum z podtekstem seksualnym. Kobieta z podwójnym laktatorem na piersiach, masturbująca się w pracowniczej kanciapie? Ptaszek. Dwudziestolatka, która bez słowa wstępu inicjuje seks oralny z kobietą dwa razy starszą w basenowej szatni? Ptaszek. Terapeuta-hipnotyzer wykorzystujący swoje pacjentki… Znacie schemat.
W mnogości wydarzeń, które mają przyciągnąć uwagę widza, postaciom brakuje głębi. Żeby nie było – wizerunki mają charakterystyczne, charaktery też jasno określone. Gubią się jednak w rozmowach, intrygach, pomysłach na siebie. Mąż Kate, Nathan (w tej roli, a jakże, Philip Sternberg), dysponuje wręcz ekspresją nogi od stołu. Pomysł na serial wydaje się inspirowany zeszłorocznym pełnometrażowym i wysoce wartościowym filmem o trudach macierzyństwa, Tully w reżyserii Jasona Reitmana. Nieprzypadkowo – Jason jest starszym bratem Catherine, kolejnym z członków filmowego klanu (ojciec rodzeństwa, Ivan Reitman, to m.in. twórca Pogromców duchów).
Dlaczego poświęcam czas dla serialu, który w mojej ocenie zasługuje na niewiele więcej niż pół puli gwiazdek? Jeśli uwolnić się od oczekiwań i przyjąć, że to historia o kobietach, którym zdarzyło się być matkami, Pracujące mamy pełnią funkcję całkiem zabawnego sitcomu, który z pewnością nie przestraszy kogoś, kto dzieci nie ma. Niektórzy mogą oburzyć się parodiowaniem mamusiek wychowujących dzieci w świecie bez “nie” i śpiących z nimi w jednym łóżku. Innym nie spodoba się fakt, że jedyne kłopoty głównych bohaterek to te, które sobie same wymyślą.
Jako matka nie identyfikuję się z problemami trzydziestoparoletnich Kanadyjek. Jako kobieta, śledzę ich przygody w błogosławionej ciszy wieczoru, dokładając Pracujące mamy do listy tytułów “Oglądnij, czasem wspomnij”. Przeżywam, choć nie współprzeżywam. Polecam, ale nie koniecznie.