Jeden z ostatnich filmów, które widziałem na festiwalu – i doskonałe uzupełnienie krótkiej refleksji związanej z tym, że w większości filmów chleją dużo wódy. Ona się przelewa, jest pita przez wszystkich cały czas – szczególnie gdy mowa o PRL, a tych filmów na festiwalu przecież sporo.
Obok Zupy nic i Najmro najbardziej nostalgiczny portret czasów minionych, a jednocześnie mocny, nie słodzący zbyt wiele, a wręcz gorzki. Lądujemy na początku lat 90. w wielkomiejskim bloku i poznajemy tam historię pewnej przeciętnej rodziny – pierwszy akt to polskie Cudowne lata, gdzie jest miejsce na zabawę z kumplami, pierwsze miłości, z dużą dozą bezpieczeństwa i brakiem refleksji o zmianach ustrojowych czy niepewności egzystencjonalnej. Taki skansen wspominany z rozczuleniem przez dzisiejszych 40-latków. I w ten świat – dość niewinny, bo oglądany oczami 12-13 latków – wkrada się brutalna rzeczywistość, która ma twarz alkoholizmu, niezdrowych przyzwyczajeń, wstydu i kołtuństwa. Jak Zupa nic pokazywała zapijaczonego ojczulka, to spoglądała na niego z rozczuleniem: popił sobie, tak śmiesznie leży, kochany ojczulek. Powrót do Legolandu zatrzymuje się na dłużej przy zarzyganym kochanym ojczulku, nie romantyzując go. Emocjonalna dojrzałość Powrotu do Legolandu zasadza się na braku krzykliwości – to tragedia zamknięta w ciasnym mieszkaniu, której towarzyszy cisza, odrętwienie, a przy tym brakuje pomysłów jak się temu przeciwstawić, brakuje jakiegokolwiek wsparcia czy nawet świadomości gdzie szukać pomocy (i po co!). Założę się, że wiele osób dostrzeże w tym swoje doświadczenia albo kolegów – bo to była codzienność nie przez wszystkich uświadamiana, a dziejąca się u jednego czy drugiego sąsiada.
Chyba nie widziałem lepszej roli Macieja Stuhra. Ale najbardziej zaskakuje Weronika Książkiewicz, znakomita w roli stłamszonej, przestraszonej matki. I bardzo dobra młoda obsada!
8+
Bomba. Tego się nie spodziewałem. Współczesna, lekko opowiedziana historia na temat wcale nie tak łatwy jakim jest przeciętne, pokręcone przez chwile życie. Gdzieś w stanach średnich, bez klasowej krzykliwości, poza dużym miastem (bo w Nysie), z rodziną dość przeciętnie sobie żyjącą – z dużą ilością szczęścia ale też problemów, których pojawia się coraz więcej z każdą minutą. Bardzo podoba mi się jak ta historia jest poprowadzona od początku, jak potrafi zmieniać swoją tonację, jak ogrywa niełatwe emocje ale oszczędnymi, mało krzykliwymi środkami. I kończy się idealnie, tak jak powinno (ale nie powiem jak).
Przede wszystkim nie czuję w tej historii fałszu, emocjonalnie chwytam to w mig, nawet jeśli nie widzę w tym wszystkim swoich doświadczeń. To kapitalnie poprowadzona opowieść o niedoskonałości w życiu – o pretensjach, odpowiedzialności, gniewie i rozczarowaniu będących czymś naturalnym. O wymaganiu od siebie i innych czegoś, co nie zawsze jest dostępne od ręki – bo jesteśmy jako ludzie niedoskonali (co nie znaczy, że nie można nas oceniać).
Agata Buzek jest rewelacyjna, daję jej wszystkie nagrody. Woronowicz – super jak zawsze, na największym luzie. Braciak, już widzę go w trzecim filmie tutaj, znowu świetny, choć zawsze ma ze sobą tę swoją „braciakowość”. Wypatrujcie w kinach w listopadzie.
8+
Obok szalonego „Najmro” to najbardziej osobny, wyjątkowy film pod względem formy. Bo mamy do czynienia z musicalem (?) hiphopowym, ale napisanym przez Dorotę Masłowską, więc albo poczujecie tę moc, ten flow, te genialne rymy (nawet w zwykłych dialogach) albo… Albo nie poczujecie To jest coś zdecydowanie lepszego i dojrzalszego niż „Wojna polsko-ruska”, ale to podobny świat, podwórko obok. To debiut młodej reżyserki, Aleksandry Terpińskiej. Zapamiętajcie to nazwisko, ona dowozi takie kino, że klękajcie narody.
Jest rapujący Jezus, jest brzydki dresiarz i jego brzydka matka. Jest dużo smutnego seksu w smutnych mieszkaniach. Jest serce na dłoni wyrwane z piersi. Są marzenia i ambicje. Są rozczarowania i depresje. Wielkie miasto i ludzie, którym nie idzie. Ale jak to zmontowane, jak nakręcone, jak wyśpiewane! To jest nasz polski La La Land, nasze blokerskie Moulin Rouge, nasz badziewiakowy Skrzypek na dachu. Dawno nie widziałem tak pomysłowego, nowatorskiego kina, w którym czekam na każdą kolejną scenę i naprawdę nie chciałem, żeby się już film kończył.
Jacek Beler – może piękny to on nie jest, wygrywa dużo swoją niezwykłą urodą, ale jest też diabelnie utalentowany. Wygrywa z innymi przez magnetyzm. Wiecie, może inni mają bardziej złożone rolę, może więcej dramatu w ich oczach, ale on tu JEST, całym sobą, doskonały.
Wypatrujcie Innych ludzi. Wchodzą niestety w marcu 2022. Idę znowu do kina.
9!
PS. nie widziałem niestety konkursowych: „Śmierci Zygielbojma”, „Ciotki Hitlera”, „Lokatorki” i „Mosquito State”.
PS2. Znamy już wyniki i… bardzo ciekawy i sprawiedliwy wybór tych najlepszych. Lista laureatów TUTAJ.