Ponoć Polaków można spotkać wszędzie, jak Ziemia długa i okrągła – również w kinie, w którym pojawiamy się nie od dziś w przeróżnych postaciach. Oczywiście kinematografia rodzima to jedno, a zachodnie postrzeganie drugie. Dlatego też poniższa rzecz tyczy się tylko i wyłącznie kina zagranicznego, które, przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie ma nic wspólnego z Polską.
Nie uświadczycie tu więc osławionej Listy Schindlera, Pianisty czy ostatnich dokonań Stevena Seagala. Krótko mówiąc, niemal każdy film, który powstawał w naszym kraju bądź korzystał z rodzimej ekipy, nie ma tu racji bytu (chyba że znalazło się w nim coś naprawdę wartego wzmianki). Faktem jest, że w niektórych z poniższych przykładów występują polscy aktorzy, a za jeden z nich odpowiada reżyser polskiego pochodzenia – niech to jednak będzie dopuszczalne minimum.
Wybrane tytuły są moim zdaniem najciekawsze, najbardziej wyraziste i zapadające w pamięć nam, Polakom. Niektóre w taki czy inny sposób mają wpływ na to, co dzieje się na ekranie, bądź też dobitnie zaznaczają się w świadomości odbiorcy. I choć nie wszystkie miałem okazję obejrzeć, to ich sława sprawiła, że także pokusiłem się o krótki opis. Kilka z nich ma wydźwięk komediowy, kilka całkiem poważny, a nad innymi aż trzeba się zastanowić. Nie oceniam żadnego, a po prostu czysto obiektywnie zwracam na nie uwagę. Kolejność filmów dla ułatwienia jest alfabetyczna (mniej więcej, ale tylko czasem mniej, a czasami więcej).
Z kronikarskiego obowiązku nadmienić trzeba też niedawny serial The Eddy z Joanną Kulig, która gra Polkę na obczyźnie. Czasem przeklnie sobie na boku lub rzuci na wiatr randomowe słówko w ojczystym języku, ale poza tym raczej neutralnie wpisuje się w całą galerię podobnych sobie emigrantów próbujących znaleźć swoje miejsce w obcym świecie.
Elegia dla bidoków – najnowszy film Rona Howarda, zwrócił uwagę naszej widowni przede wszystkim pewnym żartem. W jednej ze scen znana z ciętego języka babcia zastaje wnuka przed domem z kolegami. Gdy jeden z chłopców przedstawia się jako Luis Zablocki, babcia komentuje:
To polskie nazwisko. Ciekawostka o Polaczkach: chowają swoich zmarłych dupami do góry, żeby mieć gdzie parkować rowery.
Sama prawda – tak właśnie robimy.
Następny przykład to wojna pełną gębą, choć bardziej współczesna i niestety mało chlubnie odnosząca się do historii. Enigma Michaela Apteda wywołała zresztą swego czasu burzę, gdyż jednym z bohaterów pracujących w Bletchley Park nad Enigmą jest Polak (Jozef „Puck” Pukowski), który zdradza aliantów za to, że ci nie reagują na zbrodnię katyńską. Polacy są tu ogólnie tchórzami i upodabnia się ich do faszystów, a całą zasługę odszyfrowania Enigmy przypisuje się Anglikom. A skoro już jesteśmy w temacie, to znacznie świeższa Gra tajemnic również wywołała w kraju drobną polemikę. Film skupia się bowiem na samej osobie Turinga, a udział Polaków przy łamaniu niemieckiego urządzenia zostaje sprowadzony do pojedynczego dialogu.
The Execution of Private Slovik – telewizyjne widowisko z młodym Martinem Sheenem warto nadmienić z powodów czysto kronikarskich. Rzeczony film to odtworzenie faktycznych wydarzeń, których udziałem był Edward Slovik – amerykański żołnierz z polskiej rodziny, mąż Antoinette Wisniewski. Historia to smutna, bo Slovik został podczas II wojny światowej rozstrzelany za dezercję, pozostając tym samym niechlubnym wyjątkiem na kartach US Army. W samym filmie rodzimego języka nie usłyszymy, ale są liczne odniesienia do pochodzenia Slovika. Generalnie produkcja dobra sama w sobie.
Dramat społeczny F.I.S.T. z Sylvestrem Stallone. Tu już w pierwszej scenie pojawia się Polak, który stara się o pracę – niejaki Dombrowski (Dąbrowski?). Jest jednak inny nieco inny od swoich rodaków, bo na imię ma Lincoln i jest dużym… murzynem. Nic dziwnego, że jako pierwszy pada ofiarą wyzysku taniej siły roboczej. Zresztą w fabule roi się od nazwisk z Europy środkowej i wchodniej.
W realiach II wojny światowej osadzony jest także Fałszywy zdrajca z 1962 roku. Pojawia się tam scena, w której polscy robotnicy przymusowi z rafinerii odmawiają wykonywania swych zadań z powodu zbyt dużej liczby godzin pracy i zbyt małych racji żywnościowych. Niemcy grożą, że wszystkich strajkujących powieszą, po czym faktycznie jednego z pracowników zabijają i reszta wraca do pracy. Wydarzenie to wpływa na zachowanie głównego bohatera, Amerykanina ze szwedzkim paszportem, który zmuszony przez aliantów do szpiegowania, od tej pory zmienia swoje nastawienie i robi to z przekonania.
Polaka nie zabrakło także w Fantastycznych zwierzętach i jak je znaleźć. Pojawia się tam niejaki Jacob Kowalski – mężczyzna, którego największym marzeniem jest własna cukiernia, w której mógłby sprzedawać „ponczkis” według przepisu swojej babci. Kocha on także elfy i chciałby zostać czarodziejem. Urocze.
Dalsze miejsce przypada Terry’emu Gilliamowi i jego Fisher King za przewidzenie tendencji rodzimego kina. W jednej ze scen tego skądinąd bardzo udanego filmu Parry (świetny Robin Williams) pokazuje Lydii polski film zatytułowany Królewska piekarnia w reżyserii niejakiego Speizaka („No tak! Dlatego są napisy”). Na to Lydia odpowiada mu, że nie lubi ichniejszych melodramatów, woli musicale. Dziś muszę się zgodzić z tą niezamierzoną aluzją do tutejszego kina.
Kosmiczny serial For all Mankind i pierwszy odcinek drugiego sezonu. W montażu prezentującym alternatywną historię są aż trzy polskie akcenty: aresztowanie Polańskiego na granicy z Kanadą, aresztowanie przywódców Solidarności i udany zamach na papieża. Alternatywne stereotypy?
Nadmienić można (acz znać nie trzeba) Francuską ruletkę. Sytuacja w tejże wygląda tak: na widok pijanego Maurice’a pan z obsługi wyciągu narciarskiego zadaje pytanie:
„Czy pan jest Polakiem?”
A kto nie jest?
Frisko Kid z Harrisonem Fordem i Genem Wilderem to kolejna, przyjemna produkcja, która wykorzystuje Polskę w sposób typowo amerykański. Oto rabin z Polski, Avram Belinsky, wyrusza do San Francisco, gdzie oczekuje na niego grupa Żydów. Nasz kraj widziany w kilku początkowych scenach wygląda oczywiście jak zapadła dziura, wypełniona po brzegi tylko i wyłącznie Żydami (okres zaborów, jaki wtedy u nas panował, nijak tego nie wyjaśnia). Poza tym rabin co chwila podkreśla skąd przybył („I’m from Poland, I’m from Poland”) i od czasu do czasu rzuca jakimś polskim lub polsko brzmiącym słowem („Oj, gwałtu!”). Generalnie film lekki i przyjemny – można obejrzeć bez bólu w zadzie.
Zabawna i pomysłowa jest też krótkometrażówka Dona Hertzfeldta z 1996 roku pt. Genre, gdzie także znalazł się pewien abstrakcyjny akcent. W rozdziale o jakże wymownej nazwie „The Abstract Foreign Western” pojawia się w tle bezsensowny dialog w naszym języku, który w dodatku nijak ma się do pojawiających się pod spodem napisów. Polecam.
Jest też sympatyczny polski wątek w filmie Anthony’ego Minghelli z Alanem Rickmanem – Głęboko, prawdziwie, do szaleństwa. W nim to główną, przygnębioną po stracie ukochanego bohaterkę systematycznie podrywa Polak (Krzysztof Różycki), który nawiedza ją o nieprzyzwoitych porach, robi drobne naprawy rozpadającego się mieszkania i wypędza szczury… tańcem, twierdząc, iż tak robi się właśnie w Polsce. Gdy się upije, tęskni za ojczyzną, której jednocześnie nie cierpi i śpiewa przebój „Zranione serce”. Niestety jego amory pozostają nieodwzajemnione…
Następne w kolejce Gone in 60 Seconds. Mam na myśli oczywiście pierwszą wersję z 1974 roku, a nie ten słaby remake z Nicolasem „zagram wszystko jedną twarzą” Cage’em. W oryginalnej wersji aż roi się od akcentów: jest ślub w klubie „Kościuszko”, gang złodziei samochodów z polską obsadą (Vicinski & Co.) i kilka dowcipów. A poza tym samochody, dużo samochodów! Ale już nie polskich…
I pora na Eastwooda. Clinta Eastwooda. W swoim przedostatnim (jak dotąd) aktorskim występie w Gran Torino gra niejakiego Walta Kowalskiego – zgryźliwego tetryka, który nikogo nie lubi. Co chwila ktoś obrzuca go przywarami dotyczącymi jego pochodzenia, choć wydźwięk tych słów nie jest wcale tak negatywny, jakby się mogło wydawać. Co prawda Clint jeden wie, czemu wybrał akurat polskie korzenie dla swojego bohatera, który jest przecież zatwardziałym, amerykańskim patriotą, ale nie nam negować jego wybór. W końcu to kolejna wielka legenda kina, która swoje dzieło zaprawia biało-czerwoną barwą.
Co ciekawe, robił to już wcześniej, w komedii sensacyjnej z udziałem swoim i Charliego Sheena – Żółtodziób. Tam główny bohater nazywa się z kolei Nick Pulovski, co skrzętnie wykorzystuje jego niemiecki przeciwnik Strom (Raul Julia), nazywając go co i rusz „polaczkiem”. W zasadzie można uznać to za obraźliwy i pogardliwy epitet – tyle tylko, że to właśnie Pulovski okazuje się górą, pokonując czarny charakter, a wcześniej nawet używając sobie (chociaż wbrew własnej woli) z jego kobietą (seksowna Sonia Braga).
W klasycznym musicalu Hair również jest niewielki akcent polski. Głównym bohaterem jest tu wszak Claude Hooper Bukowski, którego słowiańskie korzenie potwierdza jedna z piosenek, odwołująca się bezpośrednio do jego rodaka… Romana Polańskiego. Ma to swoje korzenie oczywiście w oryginalnym spektaklu, gdzie Claude de facto jest Polakiem. Nie wykluczone przy tym, że twórcy złożyli tu niejaki hołd Charlesowi Bukowskiemu – urodzonemu w Niemczech poecie i pisarzowi o polskich korzeniach.
Serialowa Hanna. Tu w roli matki głównej bohaterki pojawia się Joanna Kulig, a niemal cały pierwszy odcinek rozgrywa się też gdzieś na północy naszego kraju (choć z pewnością nie u nas go nakręcono). Główna bohaterka poznaje Polaka o swojsko brzmiącym imieniu… Arvo, który w czasie pracy przy wyrębie lasu słucha Paktofoniki. Jest też kilku mówiących po polsku policjantów. Oczywiście nam trudno uwierzyć, że to wszystko rzeczywiście mogłyby dziać się w Polsce. Ale grunt to dobre chęci i brak negatywnego wizerunku.
W oscarowej, plastelinowej animacji Harvie Krumpet już na samym początku poznajemy korzenie głównego bohatera: urodził się w Polsce w roku 1922 jako Harvek Miłosz Krumpecki. Jego matka miała na imię Liliana, a ojciec Maciek. Matka pracowała w kopalni, gdzie widzimy ją w momencie, gdy przewraca się jej taczka z węglem, a ona krzyczy wielce wymowne „kurrrwa!” (ze szczególnym akcentem na „r” właśnie). Co ciekawe narratorem filmu jest Geoffrey Rush, który po latach zagrał w pewnej polskiej reklamie…
https://www.youtube.com/watch?v=3ClRsCpQfTQ
W norweskim Hawaje Oslo, niegodziwcy napadający na bank okazują się być Polakami. Kiedy przychodzi co do czego, zachęcają oni swego chorego psychicznie brata do biegu, krzycząc: ,,zapierdalaj skurwysynu!”. Na efekt nie trzeba długo czekać. Mala rzecz…
W zapomnianym już francuskim filmie kostiumowym Helena i mężczyźni Ingrid Bergman wciela się z kolei w arystokratkę Helenę Sokorowską. Po śmierci męża, polskiego księcia, zastanawia się, co zrobić ze swoją przyszłością. Zaczyna więc pomagać swym kochankom w robieniu kariery, każdego obdarowując białą margeritką. Później jednak chce ich ze sobą ponownie mocniej związać. Notabene całkiem podobną rolę, prawie czterdzieści lat później, zagrała Michelle Pfeiffer – wcieliła się w hrabinę Ellen Oleńską w słynnej ekranizacji Wieku niewinności Martina Scorsesego. Również w Rozdartej kurtynie mamy polską szlachciankę Kuchinską (Lila Kedrova), która przebywając w Niemczech szuka sponsora, dzięki któremu mogłaby wyjechać do Stanów. Z polskiej arystokracji wywodziła się też Marlena Dietrich w Pittsburghu z Johnem Wayne’em – w jednej ze scen przyznaje, iż naprawdę nazywa się Winiewicki, czego Wayne nie potrafi wymówić. Później, w archiwalnych wycinkach wojennych widzimy inwazję Niemiec na jej ojczyznę, co jest ironią losu, biorąc pod uwagę prawdziwe korzenie gwiazdy. I w sumie tyle – korzenie tych pań ogromnego wpływu na akcję nie mają, ale zawsze to fajnie mieć takie hrabiny u boku.
W telewizyjnym Hitlerowskie SS: Portret zła z 1985 roku, Polacy jako tacy się wprawdzie nie pojawiają, ale sam film zaczyna się od przygotowań Niemców do Prowokacji gliwickiej. Gdy słuchają w radiu, jak przebiega napaść polskich żołnierzy, słychać kilka zdań w naszym języku.
Najbardziej osobliwym filmem spośród wybranych jest za to Heung joh chow heung yau chow (brak polskiego tytułu, angielski brzmi Turn Left, Turn Right). Jest to bowiem produkcja azjatycka, zainspirowana wierszem Wisławy Szymborskiej Miłość od pierwszego wejrzenia. Główni bohaterowie recytują ów wiersz po polsku, co wychodzi im… całkiem nieźle.