Pogromca wrócił – o filmowych wcieleniach Punishera
Na początku był komiks. Wydawnictwo TM-Semic zadbało o moją edukację w tym zakresie, wydając opowieści o przygodach Batmana, Supermana, Spider-Mana, drużyny X-Men, a nawet Alfa, G.I.Joe oraz Transformerów. Duży kawałek lat dziewięćdziesiątych spędzony na podziwianiu obrazkowych historii, jakie mogli wymyślić tylko Amerykanie i jakie tylko oni potrafili narysować. W szkole czytaliśmy Mitologię Parandowskiego, a w kioskach ukazywały się inne mity, o bohaterach współczesnych bądź z przyszłości, nadzwyczajnych ludziach, którzy w maskach i kolorowych strojach ratowali świat raz za razem.
Albo nie świat, ale tylko swoją dziewczynę, jak Peter Parker w pojedynku z panami Prętem i Głazem, porywaczami Mary Jane. I nie byle jakiej Mary Jane, lecz tej narysowanej przez Todda McFarlane’a. Dla niego rudowłosa piękność była seksbombą rodem z Playboya; taką, której Kirsten Dunst może buty czyścić. Rozmarzyłem się, ale przecież o to wtedy chodziło. O cudowne pulsowanie w całym ciele, gdy oglądałem niesamowite ilustracje na okropnym papierze, nieodpartą chęć przewracania kolejnej strony, zanim skończyło się poprzednią, trwające dokładnie miesiąc oczekiwanie na powrót swoich ulubionych bohaterów.
Ale, tak jak wcześniej pisałem, na początku był komiks. Ten konkretny, pierwszy, jaki miałem w ręku – Punisher, z lipca 1991 roku, czyli Frank Castle w starciu z bardzo złą kobietą o okropnej fryzurze, Iris Green. Od momentu zobaczenia okładki wiedziałem, że jest to coś, co bardzo mi się spodoba. Nie myliłem się. Kilkadziesiąt naładowanych akcją stron plus dodatek w postaci niewielkich rozmiarów opowieści o Mikro, przyjacielu i dostawcy broni dla Punishera. Sam Pogromca (taki właśnie dopisek widniał na okładce) był kimś, kogo trudno zapomnieć – ubrany w opinający ciało granatowy kevlar, z białymi rękawicami i butami, ale przede wszystkim ze swoim symbolem, namalowaną na przedniej części kamizelki wielką czaszką. Nie wydaje mi się, aby zastanawiał się wtedy, czy tak może wyglądać bohater pozytywny. Uznałem to za coś oczywistego.
Postać wymyślił w 1974 roku Garry Conway, a narysował ją John Romita senior, lecz dopiero w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Pogromca doczekał się własnej serii wydawniczej. Przed każdą historią mieliśmy króciutki wstęp tłumaczący genezę Punishera, dawniej Franka Castle’a, byłego żołnierza, którego rodzina została zamordowana na jego oczach przez gangsterów. Pomagało to nakreślić sylwetkę tytułowego bohatera, zwłaszcza że w historiach, które czytałem, jego przeszłość rzadko kiedy dawała o sobie znać. Był już w pełni ukształtowanym mścicielem, dobrze czującym się we własnej skórze, nie zaś pogrążonym w żałobie mężem i ojcem. Nie przeszkadzało mi to zupełnie, gdyż wtedy przypominał on bardziej bohatera kina akcji, niż postać tragiczną. Każdy zeszyt był oddzielną misją, z jasno nakreśloną fabułą niejako usprawiedliwiającą działania Franka. Dopiero po pewnym czasie można było dostrzec, że wszystkie te historie składają się na jedną wielką opowieść o człowieku, którego maniakalna wręcz potrzeba oczyszczenia świata z morderców, gwałcicieli i przestępców wszelkiej maści nie ma końca. Czytelnik miał luksus comiesięcznej przerwy od przygód Punishera, lecz on sam nigdy nie pozwolił sobie na urlop. Zabijał tylko tych złych, a chronił niewinnych – proste zasady, które niektórym jednak nie wystarczyły, aby jednoznacznie nazwać Castle’a bohaterem. Szybciej antybohaterem, postacią o być może szlachetnych pobudkach, lecz korzystającą z metod dorównujących brutalnością swoim wrogom.
Podobne wpisy
Wkrótce odkryłem, że poza komiksem istnieje również film. Punisher (1989) w reżyserii Marka Goldblatta, genialnego montażysty kina akcji (oba Terminatory Camerona, Rambo II, Komando, Ostatni skaut), był ewidentnie próbą szybkiego wykorzystania popularności obrazkowego mściciela. Skromne 9 milionów dolarów nie wystarczyło, aby w pełni oddać skalę zniszczeń, jakich Castle i jego przeciwnicy dopuszczali się na kartach komiksu. Powstały film stanowi zatem przykład B-klasowej rozrywki, niepozbawionej okrucieństwa i dynamiki charakterystycznej dla oryginału (a przy okazji kina lat osiemdziesiątych), lecz jednocześnie taniej i mało… Punisherowej. Fani pytali, gdzie jest słynna czaszka, gdzie jest Mikro, gdzie jest w końcu film. Okazało się bowiem, że na skutek kłopotów finansowych studia New World Picture dzieło Goldblatta ominęło większość kin świata, przede wszystkim zaś Stany Zjednoczone. A kiedy film na podstawie jednego z najpopularniejszych komiksów amerykańskich ukazuje się tam od razu na video, wiesz, że dobrze nie jest.
Mimo to trudno mi uznać ekranowy debiut Punishera za niepowodzenie. Przede wszystkim wcielający się w rolę Castle’a Dolph Lundgren wypada dobrze jako niezrównoważony psychicznie zabijaka, były policjant (!), mieszkający w kanałach (!!), mający wątpliwości, czy to, co robi, jest dobre, lecz kontynuujący swoją niekończącą się wendettę. Zmęczona twarz Szweda z wiecznie podkrążonymi oczami świetnie pasuje do mrocznej natury Pogromcy, a przy okazji potężnie zbudowany Lundgren sprawdza się w scenach akcji. Nie wymaga się od niego niczego więcej. Ma również odpowiednio nikczemnych przeciwników, na czele z kierującą Jakuzą Lady Tanaką, której plan objęcia przestępczej władzy w Nowym Jorku polega na porwaniu dzieci nowojorskich szefów mafii. Samo zło.
Za mało jest Punishera w Punisherze, ale przez długi czas film Goldblatta był jedyną możliwością zobaczenia komiksowego bohatera na ekranie. Na drugą wersję przygód Pogromcy przyszło czekać aż do 2004 roku, kiedy to kina nawiedził debiut reżyserski Jonathana Hensleigha, oczywiście pod tytułem Punisher. Tym razem Castle jest agentem FBI, którego rodzina (nie tylko żona i dzieci, ale i rodzice, wujostwo, kuzynostwo itd.) zostaje wyrżnięta w pień, a on sam kończy z dwiema kulkami w piersi. Ale udaje mu się przeżyć i już z czaszką na kamizelce rozprawia się z winnymi.
Duże nadzieje, jeszcze większe rozczarowanie. Nie udała się ta ekranizacja Hensleighowi, scenarzyście przebojowej Szklanej pułapki 3, bo kompletnie nie zrozumiał postaci głównego bohatera. Frank Castle z komiksów nie bawiłby się w konstruowanie intrygi mającej na celu sprawienie, że główny zły (nieciekawy John Travolta) uwierzy w romans swojej żony i najlepszego przyjaciela, aby następnie ów zły zabił oboje. Punisher własnoręcznie zlikwidowałby całą trójkę. Również komiksowe elementy i wręcz kreskówkowe postaci kłócą się z realizmem całej opowieści, a zwłaszcza brutalnością niektórych scen, zwłaszcza masakry rodziny Castle’a oraz tortur postaci granej przez Bena Fostera. Jest tak, jakby reżyser chciał oddać stylistykę komiksu w skali 1:1, nie zdając sobie sprawy, że medium filmowe pewnych rzeczy nie odda tak dobrze, jak zrobią to obrazki i dialogi w dymkach.
Nie pomógł również Thomas Jane w roli tytułowej, który na potrzeby tego filmu przechrzcił się na Toma Jane’a. Brak w nim szaleństwa i manii Castle’a, aby można było uwierzyć w to, że nie ma dla niego drogi powrotnej. Sam aktor zrehabilitował się później występem w krótkometrażowym The Punisher: Dirty Laundry (2012), gdzie jego bohater już bardziej przypomina komiksowy oryginał. Sam film w reżyserii Phila Joanou ma zresztą to, czego wersja Hensleigha była pozbawiona – styl, świetnie budowane napięcie, szczyptę czarnego humoru oraz brutalność, która nie razi swoją dosłownością. Dobra robota.